niedziela, 14 grudnia 2014

Rozdział 24




          
            Zobaczył ją zaledwie sto metrów od swojej chaty. Nigdy nie widział, by któraś z nich zapuściła się tak wysoko. Ich stada bytowały o wiele niżej. Olbrzymie rykowisko, które rozpoczęło się niecały miesiąc wcześniej kilka kilometrów dalej na północ, zbierało praktycznie wszystkie jelenie i łanie z całej doliny. Zresztą ogólnie zwierzęta te wolały mieszkać u podnóży gór, gdzie nie było dużo stromizn i wzniesień. O tej porze roku hasały beztrosko po cichych łąkach porośniętych blaknącymi w jesiennym słońcu trawami, co jakiś czas zaglądając tylko do świerkowych lasów, by napić się ze strumieni i odpocząć w cieniu wysokich drzew.
            A jednak jedna odłączyła się od stada, zrezygnowała z miłosnych poszukiwań i lekkich, przyjemnych pląsów i zadała sobie tyle trudu, by przyjść aż tutaj. W miejsce, gdzie co prawda zieleni było w bród, jednak skalisty grunt utrudniał poruszanie się, a każdy krok przybliżał do nieuchronnego spotkania ze znanym tutejszej zwierzynie łowcą.
            Niespotykane. I dziwne.
            Widział ją dokładnie, i to w całej okazałości. Zgrabny tułów pokryty krótką bursztynową sierścią. Wiotkie kończyny zakończone racicami. Trójkątny łeb oparty na długiej, smukłej szyi. Odstające uszy, wychwytujące nawet najcichsze dźwięki. Piękne, duże, czarne jak smoła oczy ozdobione gęstą ramą rzęs.
            Zwierzę roztaczało pogodną aurę łagodności, ale także niezależności. Dobrotliwe, ale niczym nieskrępowane. Nie dręczone co noc koszmarami przypominającymi o nieszczęśliwej przeszłości. Nie napiętnowane przeczuciami o źle podjętych decyzjach.
            Zwierzęta to wolni strzelcy, którzy sami ustalają swoje prawa, ale znają też swe granice. Uosobienie czystej wolności. Wolności, której  brakowało nawet Mirahowi. Choć żył w otoczeniu czystej, nieskalanej ręką ludzką  natury, choć czuł, że burze, wichury, słońce, drzewa, budzą w nim nieuchronnie instynkty i pierwotne zachowania tkwiące w najgłębszych zakamarkach podświadomości, trwające tam od tysięcy lat, od czasów gdy człowiek był dzieckiem, a nie dyktatorem… Choć czuł, że każda kropla jego krwi, każdy mięsień, każdy nerw łączy się z odwiecznym rytmem przyrody, że ten rytm każe mu zjednoczyć się z lasem na dobre, zaakceptować go, to jednak… nie czuł się wolny.  Nie mógł tak się czuć, nie gdy w jego głowie krzewiły się niczym ciernie bolesne wspomnienia, wewnętrzne demony. Miotające nim żale co jakiś czas rozrywały jego klatkę piersiową, jeszcze dotkliwiej przypominając o pustej samotności w podjętych działaniach.
            Jednak las i cicha obserwacja jego, z pozoru tylko, spokojnego trybu życia, pozwalała zachować chociaż pozory oderwania od rzeczywistości i sprzecznych emocji. Gdy dzierżył w ręku łuk i skupiał całą swą uwagę na zdobyczy, nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Nie było miejsca na rozmyślania, na rozgrzebywanie przeszłości. Tylko on i natura, wzywająca go ledwo odczuwalnymi, pulsującymi wibracjami, cichym szeptem. Musiał się z nią zjednoczyć, zaakceptować jej prawa i pozwolić swojemu umysłowi działać jedynie instynktownie, tak jak działali jego pradawni przodkowie.
            Gdy obserwował leśne stworzenia, stopniowo uświadamiał sobie, że staje się ich pobratymcem. Że ich cykliczny tryb życia, powtarzające się zjawiska towarzyszące zmianom pór roku, po części stawały się również częścią jego życia. Przyroda miała swoje tajemnice, widziane jedynie z bliska. Ledwo zauważalne szczegóły z daleka zlewały się w jedną, zgrabnie działającą całość. Cały ten filigranowy system był niezwykle delikatny, ale jednak niezachwiany od tylu wieków. A ustanawiała go tylko harmonia, dyktująca odwieczny porządek, role gatunków i pory odpowiednich czynności, bez których wszystko mogłoby się zawalić.
            Z biegiem lat spokojny i tajemniczy klimat lasów Esenthor wrastał w serce Miraha. Na co dzień pozwalał się wyciszyć, uporządkować myśli. Odkąd zamieszkał na łonie natury, po raz pierwszy w życiu mógł poczuć się całkowicie bezpiecznie. Świadomość, że jego matka została wraz z przeszłością gdzieś daleko w tyle i już mu nie zagraża, a on jest tutaj, pośród drzew oraz górskich strumyków, uspokajała go. Nigdy więcej zaciskania zębów za dnia i płaczu w poduszkę w nocy, nigdy więcej bólu i gry pozorów, nigdy więcej niepokoju o życie i niepewny los. Kiedyś to Aris z góry surowo przepowiadała jego przyszłość i przeznaczenie, teraz jednak to on sam dzierżył w dłoniach czysty pergamin przeznaczony na plan swojego losu. Zapisywał go z dnia na dzień, nie martwiąc się o jutro. Tutaj nie był dziedzicem trzymanym w imadle zimnych oczekiwań matki i dworu. Tutaj był po prostu sobą.
            Chłopcem, który tak bardzo kochał powiew chłodnego halowego wiatru na karku.
            Odpędził pospiesznie wszystkie myśli kłębiące się w jego głowie. Później. Teraz musi się skupić. Teraz musi patrzeć czujnie na łanię, która ogołaca skały ze skąpej trawy. W czasie polowania, jego świadomość była skierowana na tu i teraz.
            Nie odrywając wzroku od potencjalnej zdobyczy, powoli sięgnął za siebie. Wyczuł palcami przedmiot zakończony ostrymi, sterczącymi piórami, chwycił go i centymetr po centymetrze zaczął wysuwać z kołczanu przewieszonego przez plecy. Sięgnął po tę strzałę, która była najdalej, dzięki czemu pozostałe się nie poruszyły - a co za tym idzie - nie zdradziły jego pozycji. Kiedy już miał ją w rękach, uważnie ją obejrzał sprawdzając, czy nie jest uszkodzona. Grot był w porządku, nie zauważył też żadnych pęknięć czy złamań, a co najważniejsze – była odpowiednio wyważona.
            Łania podniosła głowę i rozejrzała się wokół siebie bystrymi oczyma, jakby przeczuwała, co za chwilę nastąpi. Nie spojrzała jednak w górę, na drzewo, gdzie Mirah przygotowywał się do strzału. A więc nie dostrzegła zagrożenia. To dobrze.
            Chłopak zacisnął mocniej lewą dłoń na łuku. Dobrze pamiętał, ile czasu i pracy poświęcił jego wyrzeźbieniu. To nie tylko połączenie sznurkiem dwóch końców wygiętej gałęzi. Tworzenie łuku to prawdziwa sztuka, składająca się z kilku etapów. Wszystkiego nauczył go człowiek, którego pokochał całym sercem, chodź od którego nieraz również mocno oberwał laską. Mistrz kazał mu najpierw znaleźć odpowiednie drewno, bowiem nie wszystkie drzewa się do tego nadawały. Jego wybór słusznie padł na jedno z najmocniejszych w okolicy – grab. Następnie musiał je odpowiednio wysuszyć, aby dało się cokolwiek z niego wytworzyć. Po dokładnym wycinaniu, przyszedł czas na profilowanie. Kiedy bowiem wstępnie uformował ramiona, musiał spleść cięciwę, która miała posłużyć mu przy sprawdzaniu, czy dobrze się uginają. Zrobił ją ze wytrzymałego srebrnego końskiego włosia (którego dawcy wcześniej musiał szukać wiele kilometrów od domu). Założył ją na łuk i naciągnął na początku na niewielką długość. Jeśli ramiona źle się uginały, brał się za pilnik i piłował drewno. Nie był w stanie zliczyć, ile razy słysząc narzekania i dezaprobatę opiekuna powtarzał cały rytuał naciągania i piłowania. Nawet teraz był pod wrażeniem swojej ówczesnej cierpliwości. Jeśli jednak łuk miał być niezawodny, musiał być perfekcyjny. Po długim czasie, kiedy dzieło było już gotowe, na zakończenie do konserwacji użył pszczelego wosku. Cichy wyraz respektu i błysk starych oczu spod półprzymkniętych powiek Mistrza, były dla niego największą pochwałą. Dzięki wielu godzinom poświeconym obróbce, a także ciągłej pielęgnacji, łuk jeszcze nigdy go nie zawiódł. Włożył w jego wykonanie pracę i miłość, pilnując się jasno postawionych przez Mistrza zasad.
            To ten starzec, który przeżył niejedno, widział tak dużo i doświadczył tylu zmian losu, znalazł ledwo żywego Miraha i przygarnął pod swoje skrzydła. Przerażone spojrzenie zapłakanych miodowych oczu, szloch trzęsący młodą piersią odzianą w przesiąknięte deszczem pozłacane szaty i oświetlona przez tkwiący w brosze Magnasis twarz młodego chłopca o królewskich rysach i wymalowanej nań zaciętości, zdały się poruszyć tamtej pamiętnej burzliwej nocy stare lodowate serce. Od tamtego momentu aż po kres swych dni przekazywał mu swe doświadczenie i traktował jak syna. Oboje przywiązali się do siebie, ale zamiast niepotrzebnych wyznań o szacunku i wdzięczności, po prostu polowali.
           To Mistrz był jego ojcem. On nauczył go, że natury się nie niszczy, lecz się z nią brata. To on i jego nauki wychowały Miraha i prawdziwie otworzyły mu oczy, zamknięte niegdyś przez Aris.
           Chłodna łza spływająca po policzku, raptownie wyciągnęła Miraha z plątaniny wspomnień. Gwałtownie i ze wściekłością przetarł oczy. Skarcił się w duchu za ponowne dziś rozkojarzenie. Tylko tu i teraz.
            Przejechał lekko kciukiem po zgrabnie wyrzeźbionym majdanie łuku i założył strzałę. Wyciągnął lewą rękę prosto przed siebie, drugą naciągnął cięciwę aż na wysokość oczu. Zamknął lewe i wycelował w ciało łani. Stanął na jednej z gałęzi napięty jak struna i zastygł w tej pozie.
            Nagle zerwał się wiatr, który wprowadził w ruch zielone listowie. Las wypełnił się szumem drzew grających osobne melodie, łączące się jedną potężną symfonię zdolną poruszyć góry. Opadłe liście poderwały się w dynamicznym tańcu, zataczając obroty i piruety, mając za wspólnego partnera wiatr. Trawy, krzaki i kwiaty wrzosów ugięły się, zupełnie jakby upadły na kolana i oddawały cześć pysznemu bóstwu przyrody. Korony wysokich sosen jęły kołysać się na wszystkie strony, jakby chcąc strząsnąć z siebie wszystkie igły. W niebo wzbiły się małe, kraczące donośnie stada czarnych ptaków. W jednej sekundzie jak na komendę las ożył, przemówił i wplątał się w szalony wir tanga i przypadkowych pląsów. Zaiste wielka jest potęga natury.
            Łania podniosła wzrok na korony drzew. Choć były to ułamki sekundy, Mirah dokładnie widział, jak jej spojrzenie prześlizguje się najpierw z korzeni wzdłuż pnia, a potem po kolejnych gałęziach. Po drzewie, na którym on się znajdował. Nim odnalazła wzrokiem właściwy konar, chłopak puścił cięciwę. W jednej sekundzie poczuł na policzku muśnięcie powietrza, usłyszał świst strzały i skrzyżował spojrzenie z łanią. Był pewien, że jest już jego zdobyczą, gdy ta nagle zanurkowała w dół, a strzała otarła się o jej grzbiet. Usłyszał, jak grot wbija się w ziemię usłaną liśćmi. Tymczasem łania skoczyła już przed siebie i w mig zniknęła wśród gąszczy i drzew.
            Las ponownie pogrążył się w ciszy, zupełnie jakby to, co wydarzyło się przed chwilą nigdy nie miało miejsca.
            Chłopak poczuł, jak jego mięśnie rozluźniają się. Powoli opuścił łuk. Dopiero wtedy zaklął pod nosem, jednym susem zeskoczył na ziemię i ze złością wyszarpnął strzałę. Spojrzał na nią smętnie. Przynajmniej się nie złamała. Westchnął, włożył ją do kołczanu, i z łukiem w jednej ręce pomaszerował przed siebie.
            Minuty zlały się w jedno, jedynie jego bezszelestne kroki rytmicznie wyznaczały czas. Przeskoczył nad zwalonym drzewem, ukucnął by zbadać w ściółce jakiekolwiek ślady, poprawił pas kołczanu. Czynności wykonywał mechanicznie, pozwalając sobie na spokojne rozmyślania.
            Wtem coś usłyszał. Momentalnie przystanął. Trzask gałązki. Szelest liści. Coś z naprzeciwka wyraźnie zbliżało się w jego stronę. W jednej sekundzie opuścił go zły humor spowodowany porażką, z której nie sposób było się wykręcić. A więc jednak szykował się syty obiad. Miał szczerą nadzieję, że jakimś cudownym trafem to kolejna sarna. Nie zamierzał jednak wybrzydzać – ucieszyłby się ze wszystkiego.
            Przed polem widzenia zwierzęcia osłaniało go potężne drzewo. Jednym susem znalazł się tuż przy nim, oparty plecami o chropowatą korę. Widać szczęście mu sprzyjało, gdyż miał świetny element zaskoczenia. Był jednakże pewien, że zachował się całkowicie bezszelestnie, nie było więc mowy o tym, by stworzenie go usłyszało. Posługując się słuchem, oszacował, że niezidentyfikowane zwierzę jest zaledwie kilka metrów od zbawiennego drzewa-kryjówki. Wyciągnął strzałę z kołczanu i naciągnął ją na łuk. Wymierzył grot w pustkę po swojej lewej stronie, tam, gdzie powinna przejść sarna. Trwał tak, gotowy do strzału. Już za pięć metrów…trzy…jeden…



- Mirah! – Julia odruchowo złapała się za serce i odskoczyła do tyłu. W jej głosie słychać było jednocześnie przerażenie i oburzenie. – Co ty wyprawiasz?!
            Zdziwienie chłopaka było nie większe niż Julii. Pomimo to szybko się opanował, opuścił łuk i nieznacznie się uśmiechnął.
- Skradasz się jak sarna. Przez przypadek mógłbym cię ustrzelić.
- Przynajmniej nie owijasz w bawełnę. – wycedziła.
- Wybacz, w lesie częściej spotykam zwierzęta niż dziewczyny – uniósł jedną brew. – Chyba nie sądzisz, że naprawdę byłbym zdolny do skrzywdzenia cię?...
            Dziewczyna przelotnie spojrzała na łuk, który dzierżył Mirah, po czym przeniosła wzrok na jego oczy. Za każdym razem na nowo powalały ją swoją niesamowitą bursztynową barwą. Teraz jednak zasnuwała je mgła zamyślenia i zmartwienia.
- Chciałabym być tego pewna, ale kolejne wydarzenia wyraźnie mi pokazują, że jestem zbyt naiwna. – wyrzuciła z siebie.
- Rozumiem to – rzekł bez przekonania Mirah. - w końcu znasz mnie tylko od kilku tygodni. Potrzeba więcej, by poznać i zrozumieć drugą osobę. Pomimo tego, że łączą nas więzy krwi…
            Julia zorientowała się, że niepotrzebnie go uraziła. Zganiła się za to w duchu.
 - Wybacz mi – szepnęła, przecierając twarz dłonią. – Mam naprawdę ciężkie dni. Spoczywa na mnie olbrzymie brzemię, z którego wagi zaczęłam sobie dopiero zdawać sprawę, a bliskie mi osoby wcale nie ułatwiają mi moich zadań.
 - Dlaczego w ogóle się na to wszystko porywasz? – zapytał poważnie chłopak. – Cały ten plan jest absurdalny i każda myśląca racjonalnie jednostka musi sobie z tego zdawać sprawę. Jeśli bliskim ci osobom naprawdę na tobie zależy, nie powinny w ogóle pozwalać tak cię narażać. – zawahał się i dodał: - Julio mi na tobie zależy. Proszę cię, przemyśl to wszystko jeszcze raz. Naprawdę chcesz wypełnić tę misję?
            Julia uśmiechnęła się smutno. Tknięta pewnym niewyjaśnionym impulsem bez słowa podeszła do niego i mocno go przytuliła. Mirah jakby na to czekał, bo po chwili zacisnął ją w ciepłym braterskim uścisku.
            I nagle zrozumiała, jak bardzo chłopak jest dla niej ważny. Nie mogła sobie wyobrazić swojego życia, w którym nie byłoby dla niego miejsca. Był jej najlepszym przyjacielem. Innym niż Kyle czy Tristan. Tu była tylko czysta przyjaźń i zaufanie, nic więcej. Zrozumiała też, że w jego objęciach czuje się tak… bezpiecznie. Zupełnie jakby jego obecność odganiała wszystkie jej obawy związane z Aris i przyszłością Aesii, która spoczywała na jej barkach.
- Mi również na tobie zależy – powiedziała cicho. – Jesteś chyba jedyną osobą, która traktuje mnie poważnie. Jestem tak bardzo wdzięczna losowi, że splótł nasze drogi.
            Pomimo tego, że Mirah był synem Aris, co oczywiście wzbudzało pewien niepokój w sercu Julii, był zarazem ostatnią osobą, którą mogłaby podejrzewać o pokrewieństwo z tą kreaturą.
            Gdy uniosła wzrok i na niego spojrzała, zobaczyła, jak kąciki jego ust rozsuwają się lekko w górę. Tak rzadko się uśmiechał, jednak gdy to robił, wyglądał jak anioł. Przez jej głowę przeleciała myśl, że z tym swoim spokojem, opanowaniem, szlachetnym sercem i prawdziwie królewską urodą, prezentuje się jako potomek Arhea znacznie okazalej niż ona. Myśl ta nawet ją rozbawiła. Jego oczy, wiecznie smutne, zdradzały wielką mądrość i wrażliwość, kryło się w nich tyle ciężkich doświadczeń i prawdziwa, w pełni ukształtowana, duchowa dojrzałość… Julia nie mogła z nim się nawet porównywać. A jednak czuła, że są do siebie bardzo podobni i oboje potrzebują siebie nawzajem w takim samym stopniu.
- Nasze spotkanie… czuję, że to nie był przypadek, Joalenno – powiedział łagodnie.
- Co masz na myśli? – zapytała, marszcząc brwi.
            Mirah, nadal tuląc się do niej wzruszył ramionami i zaśmiał się w zamyśleniu. Po chwili rzekł:
- Studiując kiedyś zbiór złotych myśli pewnego znanego aesijskiego filozofa, natknąłem się na banalne stwierdzenie, które swą prostotą w ujęciu istoty naszego losu, wprawiło mnie w niemały zachwyt. Brzmiało ono: „w Errze nie istnieje przypadek. Zamiast niego istnieje za to przeznaczenie”.
            Julia pokiwała z namysłem, uzmysławiając sobie, że równie dobrze może teraz stać z tym, równie pogubionym jak ona chłopcem, u progu odkrycia jakiejś mistycznej tajemnicy, przez którą łączy ich tak dziwna więź. Skoro ich przeznaczeniem było się spotkać, nastąpiło to może w jakimś wyższym celu. Czy to by oznaczało, że los uratowania Aesii nie spoczywa jedynie na jej barkach?
             Jednakże wszystko to mogły być oczywiście czysto teoretycznymi domysłami.
            A jednak obudziły w niej pewne wątpliwości, utworzyły nowe perspektywy działania…
            Pokręciła głową, sprowadzając swe myśli na ziemię. Czuła, że sfery, których zaczęła dotykać w tym momencie jej wyostrzona, dociekliwa świadomość, mogą sprowadzić jej działania na złe ścieżki. Aby plan się udał, musi trzymać się jedynie jednej z nich – tej sprawdzonej i wytypowanej przez Ronę.
 - Czas nam pokaże, ile jest prawdy w tym twoim stwierdzeniu. – dokończyła swą myśl głośno.



            Mirah i Julia siedzieli ramię w ramię na progu jego chaty. Oboje trzymali w dłoniach puste gliniane naczynia, w których jeszcze niedawno znajdował się wywar z okolicznych ziół.
- Muszę już iść – przerwała ciszę Julia.
- Kiedy znowu się spotkamy?
- Jutro. Obiecuję.
            Chłopak wziął od niej kubek, po czym zniknął wewnątrz chałupy, by go odnieść wraz ze swoim. Gdy wrócił, Julia była już gotowa do powrotu do Akademii.
- Zostań jeszcze trochę, proszę.
- Nie mogę, Mirah. Test na Strażnika mam za kilka godzin. Do tego czasu muszę postarać się odkryć swój Dar. – w jej głosie kryła się ironia. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że przez kilka godzin nie uda jej się dokonać czegoś, co było niemożliwe przez całe jej dotychczasowe życie.
- Powodzenia. Jestem pewien, że ci się uda – zapewnił z uśmiechem.
- Dzięki. – burknęła w odpowiedzi, czując, że bardzo jej się przyda ktoś, kto będzie za nią trzymał kciuki.
            Dziewczyna ruszyła przed siebie. Z każdym krokiem, który oddalał ją od niego, Mirah czuł się coraz bardziej nieswojo. Zupełnie jakby byli w pewien sposób złączeni, jakby nie mogli funkcjonować oddzielnie. Godzina w jej towarzystwie była dla niego zaledwie minutą. Uwielbiał, kiedy do niego przychodziła, ale nienawidził tych chwil, kiedy musiała wracać. Za każdym razem czuł się tak nieprzyjemnie i dziwnie. Julia chyba odczuwała to samo, gdyż nie mogła ujść pięciu kroków, by się nie odwrócić i pomachać.
            Kiedy zniknęła między gąszczami, Mirah nagle poczuł się bardzo obco w otoczeniu dzikich drzew. Zawsze uważał lasy gór Esenthor za swój prawdziwy dom, teraz jednak poczuł pewien niesmak na myśl o tym, że będzie musiał spędzić tu resztę dnia. Bez Julii. Sam.
            Westchnął. Nie zamierzał dłużej tak myśleć. Wziął łuk oraz kołczan, po czym ruszył na polowanie. Po części dlatego, aby w końcu złapać coś na obiad, jednak głównie po to, aby ponownie zakochać się w lesie.



            Test na Strażnika obejmował trzy etapy: wiedzę teoretyczną o historii Aesii i Strażnikach, tworzenie obu rodzajów Portali, a także test praktyczny, w którym sprawdzana była znajomość samoobrony, sprawność i szybkość, oraz posługiwanie się bronią wszelkiego rodzaju. Julia była jedyną, która zdawała test. Wynikało to z jej przyspieszonego kursu, reszta uczniów szykowała się bowiem do egzaminu po skończeniu roku.
            Jako pierwszy miał się odbyć test pisemny. Tony informacji o pierwszych osadnikach Aesii, kolejnych królach i królowych, którzy zasiadali na jej tronie i zwyczajach Strażników obijały się o głowę Julii i czekały na tę chwilę, kiedy będą mogły wypłynąć szerokim strumieniem spod pióra na papier. Nadal pamiętała podobne testy z jej dawnego życia, na temat historii Stanów Zjednoczonych. Śmieszyła ją myśl, że gdy się do nich przygotowywała, nie miała nawet pojęcia o równoległej rzeczywistości i masie kolejnych informacji, których będzie musiała się nauczyć.
            Dziewczyna bardzo się stresowała, jednak w jej umyśle wciąż dawała o sobie znać myśl, że to dopiero początek testu na Strażnika. Jak się okazało, najtrudniej było wejść do Sali, usiąść na miejscu i przeczytać pierwsze pytanie wypisane na leżącej na blacie kartce. Dalej szło jak z płatka.
            Potem odbyło się sprawdzenie umiejętności tworzenia Portali. Komisja, podobnie jak przy części teoretycznej, składała się z kilku nauczycieli, w tym pani Moon i Rony. Każdy jej członek indywidualnie oceniał zdolności Julii, by następnie naradzić się i podać końcowe wyniki. Kolejni nauczyciele wyznaczali Strażniczce po dwa lub trzy zadania. Najtrudniejsze okazały się te dyrektorki – musiała sprawdzić, na co stać jedyną nadzieję ich misji. Mimo to Julii udało się bezbłędnie wykonać wszystkie zadania, na co Rona posłała jej chłodny uśmiech i ledwo widoczne skinięcie głową.
            Następnie przyszedł czas na ostatnią, a zarazem najtrudniejszą część. Miała się odbyć na zewnątrz, na placu nieopodal murów Akademii. Dziewczyna szybko spostrzegła, na czym polega praktyczna część testu na Strażnika – był to bieg przez tor przeszkód. Komisja, która zasiadła na skraju areny, dała jej parę minut na rozgrzanie się. Był to jeden z tych chłodnych jesiennych dni, które w jej wymiarze zawsze sugerowały pozostanie w domu pod kocykiem z ulubioną książką i kubkiem gorącego kakao.
            Ale to nie był jej wymiar. No i tu nie było kakao.
            Julia wykorzystała cały czas, jaki jej dano na rozruch, by rozgrzać mięśnie, zrobić parę skłonów i całą serię podciągnięć. Kiedy skończyła, krzyknęła w stronę komisji:
- Jestem gotowa!
            Na te słowa Rona, jako główny członek rady, wstała ze swojego miejsca z charakterystyczną dla siebie irytującą gracją i poczęła tłumaczyć zadanie czekające Julię.
- Gdy skończymy odliczać od dziesięciu, rozpoczniesz bieg przez tor przeszkód. Na początku będziesz musiała nam pokazać swoją szybkość i zwinność, następnie siłę, a na samym końcu umiejętność samoobrony, a także posługiwania się bronią. Pamiętaj, że liczy się również czas. Będzie odmierzany na klepsydrze. Możemy zaczynać?
            Strażniczka przełknęła ślinę. Co kobieta miała na myśli, mówiąc, że będzie musiała ukazać umiejętność samoobrony i władania bronią?
- Tak, możemy – odpowiedziała, choć w duchu nie była tego taka pewna.
            Rona usiadła z powrotem na krześle, a zamiast niej wstała pani Moon. W jednej ręce trzymała swoją podkładkę, w drugiej zaś dużą klepsydrę. Zaczęła odliczanie. Jej głos był niczym skrzeczenie żaby.
            Julia wzięła głęboki wdech i rozejrzała się po torze przeszkód. Udało jej się dostrzec parę skrzyżowanych słupków i tyczek, rozpięte siatki. Nie zauważyła jednak żadnego stojaka z bronią, co trochę ją zaniepokoiło. Ustawiła się do biegu. Trzy…dwa…jeden…
            Pani Moon przewróciła klepsydrę. Dziewczyna ruszyła biegiem przed siebie. Tor nie był wcale taki trudny, jak się spodziewała. Musiała wykazać się zwinnością i szybkością, znalazła się w wielu cięższych sytuacjach, jednak nie przerosło to jej możliwości. Wydało jej się, że pokazała wszystko, na co ją stać i z ulgą stwierdziła, że chyba ten test nie będzie aż taki zły.
            Gdy przekroczyła linię mety znajdującą się między dwoma żerdziami, dziewczyna wpadła w szok i panikę. Rozbłysło przed nią fioletowe światło, jednak ona biegła zbyt szybko, by zdążyć je ominąć czy zahamować. Udało jej się jedynie zasłonić twarz przedramieniem, po czym połknął ją purpurowy ogień.


            Mirah wszedł do swojej chaty i powiesił łuk z kołczanem na kołku. Wieczór przyniósł ze sobą fale chłodu, które powoli wspinały się po górze, aby wreszcie ogarnąć polującego chłopaka i ostatecznie zniechęcić go do jakichkolwiek działań. Zresztą od spotkania z Julią czuł się spowolniony i mocno otumaniony.  Bardzo denerwował go ten stan; przecież musiał być czujny, zawsze gotowy na niebezpieczeństwo, dalekowzroczny. Został tak nauczony.
            Nim się zorientował, jego ręce przewracały manatki w wielkim kufrze. Jakaś straszna siła kazała mu grzebać w całej jego zawartości, szukając tego jedynego przedmiotu. Z szaleństwem w oczach, zimną zaciętością wymalowaną na twarzy, szukał, jakby od tego zależało całe jego życie. Niechlujnie wyszarpał z dna torbę, która zasłaniała mu cel. Jej zawartość – ostre sztylety – wysypały się prosto na jego dłonie, raniąc boleśnie skórę. Nie przejął się tym zbytnio. Poirytowany wyrzucił za siebie wszystkie nieważne przedmioty, tak ubogie w obliczu dostojności tego najważniejszego dla chłopaka.
            Gdy dokopał się do dna mosiężnego kufra, zamarł. Oto znajdowało się na nim małe zawiniątko. Mirah z nabożną czcią sięgnął po nie i ostrożnie je wyjął. Przeszedł przez izbę i opadł na prycz. Bardzo delikatnie odwinął pozłacany jedwab, jednocześnie gładząc jego fakturę. Pamiętał tę chustkę tak dobrze... 
Stopniowo jego oczom ukazał się kamień Magnasis.
            Nie chciał dotykać jego powierzchni od razu. Nie chciał na nowo przeżywać rozczarowania, w którym wzrastał przez całe dzieciństwo. Nigdy przecież nie był dostatecznie dobry. Nie był dostatecznie utalentowany. Nie był godny.
            Po co w ogóle to zrobił?  Jaki był sens w odnalezieniu po latach przedmiotu, tak bardzo znienawidzonego? Kojarzonego z latami spędzonymi w cieniu, w cieniu zapychającym uszy, tłumiącym krzyk, zaślepiającym młode oczy… Równie bezbarwnym jak teraz powierzchnia klejnotu.
    Mirah wziął głęboki wdech i złapał mocno kamień. Czekał na jakiś impuls, sygnał, że Magnasis wykrył chociaż zalążki Mocy w jego umyśle. Ale tak jak nic nie działo się przez kilkanaście lat dzieciństwa, tak nic nie stało się również i tym razem. I znowu zawód…
    Chłopak zaśmiał się z rezygnacją. Czego w ogóle się spodziewał? Dawno przekonał się, że cuda nie mają miejsca. Przynajmniej nie w jego życiu. Musiał polegać tylko i wyłącznie na własnych umiejętnościach i instynkcie, bo tylko one pozwoliły przeżyć mu tyle lat w samotności. Nie ma cudów. Nic się nie wydarzy, tak jak nie wydarzyło się dotychczas. Jego życie nie ulegnie zmianie. Może i to dobrze?...
    Wiedział, że próbuje przekonać samego siebie. Prawda była inna – odkąd Julia się pojawiła, zmieniło się jego przeznaczenie. Przez nią, nawet nieświadomie, zaczął wytyczać sobie zupełnie nową ścieżkę. Nie było powrotu. I czegokolwiek by nie zrobił, jego życie nigdy już nie miało się składać z polowań i wzniecania ognia w cichych ciemnościach Gór.
     Jak na potwierdzenie tej myśli, coś zaczęło się dziać. Na początku był mocny, niemal bolesny dreszcz, który przeszedł od dłoni na której spoczywał magiczny kamień, przez rękę, aż po całe ciało. Niespodziewający się niczego Mirah jęknął zszokowany i upadł na kolana. W jego wnętrzu zapłonął jakiś ogień, który po chwili przerodził się w skuwający mróz. Chłopakowi zrobiło się bardzo słabo. Przetoczył się na plecy i ciężko dysząc, instynktownie odwinął rękaw koszuli na lewej ręce. Nie miał czasu na zastanawianie się, po co to zrobił, ponieważ oto jego oczom ukazał się wstrząsający obraz.
   


            Julia grzmotnęła z impetem w zimną posadzkę i poczuła tępy ból w nogach, rękach i klatce piersiowej. Wciąż była oszołomiona. Chwiejnie wstała i rozejrzała się. Znajdowała się w olbrzymiej sali podpartej kolumnami z wysokim na kilkanaście metrów stropem, ginącym w gęstym mroku. Przez maleńkie okienka umieszczone przy samym suficie wpadało słabe światło, gdzieniegdzie na długich świecznikach paliły się żółte świece. Wewnątrz było bardzo chłodno. Zimno musnęło ją po karku, przez co przez całe jej ciało przeszedł dreszcz. Ściany, podłoga i filary zostały wykonane z kamiennych płyt, w powietrzu natomiast unosił się mineralny zapach wilgotnego kamienia. Całość mimowolnie przywiodła jej na myśl jakąś starą, zapomnianą, średniowieczną katedrę.
           Zanim Julia zdołała wyjść z osłupienia, naprzeciw niej rozbłysło kolejne oślepiające fioletowe światło. Gdy po chwili odsłoniła oczy, na powrót zobaczyła całą komisję z Roną na czele.
- Gdzie jesteśmy? Test miał się odbyć na zewnątrz, a przenieśliście mnie tutaj! – dziewczyna warknęła rozeźlona.- Okłamaliście mnie!
- Nie, Julio. Nikt nie mówił, że test odbędzie się na zewnątrz – powiedziała jak zwykle spokojna dyrektorka. Strażniczka miała ochotę ją spoliczkować za ten spokój i opanowanie. Nie pierwszy zresztą raz.
            Nagle zza pleców Julii dobiegło syknięcie, jakby węża, jednak znacznie donioślejsze. Odgłos wbił się niczym szpila w jej głowę. Poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy. Odwróciła się niepewnie i krzyknęła przerażona, gdy ujrzała, co znajdowało się za nią.
            W naprzeciwległym kącie sali stał jaszczur wielkości sporego konia. Pokryty był szaro-czarnymi łuskami, gdzieniegdzie wystawały spod nich również purpurowe pióra, opalizujące karmazynowo w bladym blasku świec. Miał długi ogon oraz kończyny zakończone gigantycznymi ostrymi szponami. Żółte, jakby fluorescencyjne ślepia, przeszywały zszokowaną Julię na wskroś. Z ciemnego pyska co chwila wysuwał się rozdwojony na końcu oślizgły czarny jęzor. Potwór przechylił głowę i zrobił krok w jej stronę.
- Co to jest? – zapytała dziewczyna trzęsącym się głosem.
- Salamandra olbrzymia – powiedział jeden z nauczycieli, jakby te dwa słowa miały służyć za wyjaśnienie.
    Julia wpatrywała się w bestię, jednocześnie przerażona i zafascynowana, bowiem było to pierwsze jej spotkanie z istotą magiczną.
- Jest ich niezwykle dużo w Aesii. Szybko się rozmnażają – dodała niska grubawa kobieta, którą Julia znała z zajęć florystyki.
- Są dosyć uciążliwe w życiu codziennym, ale doskonale nadają się na sprawdziany dla młodych Strażników – dopowiedziała pani Moon.
            Julia miała wrażenie, że w głosie nauczycielki pobrzmiewała nuta rozbawienia. Salamandra warknęła, pokrywając przy tym lśniącą posadzkę gęstą śliną i biegiem ruszyła w stronę Julii, która momentalnie stanęła na równe nogi.
- Doprawdy?! – dziewczyna zrobiła unik przed ciosem długiego ogona i puściła się biegiem przed siebie. – Dlaczego was nie atakuje?!
- Dzięki receptorom zewnętrznym odczuwa u ofiary strach. My się nie boimy – rzekła Rona. - To tylko zwykły szkodnik.
            Julia dotarła do ściany. Jaszczur pędził na nią i chyba nie zamierzał się zatrzymać. Gdy był dostatecznie blisko, dziewczyna wstrzymała oddech, po czym schyliła się i przebiegła pod jego brzuchem. Potwór rąbnął z impetem w ścianę.
- Czy to przypadkiem nie miało być w odwrotnej kolejności? – wysapała Julia biegnąc w stronę równoległej ściany oddalonej o kilkadziesiąt metrów. Kompletnie nie wiedziała, co ma robić.  – No wiecie – szybkość, zwinność, władanie bronią, a dopiero później walka…
- Ach, moja droga! – wykrzyknęła pulchna nauczycielka. – Strażnik musi na co dzień używać wszystkich umiejętności naraz!
- Broń znajdziesz na drugim końcu komnaty – podpowiedziała inna kobieta.
            Julia dopiero teraz zauważyła otwarte drzwi w miejscu wskazanym przez członkinię komisji. Czując, że zaraz wypluje płuca, pobiegła w ich stronę. Po przekroczeniu ich znalazła się w kolejnym dużym pomieszczeniu, gdzie znajdowały się stojaki z bronią.
            Głosy nauczycieli dyskutujących o walce dziewczyny niosły się echem po kamiennych ścianach. Syk Salamandry przeszywał jej głowę i sprawiał, że jeżyły jej się włosy na karku.
            Po morderczym sprincie przez olbrzymią komnatę wreszcie dotarła do upragnionego stojaka. Wybór był ogromny, począwszy od krótkich myśliwskich noży poprzez długie sztylety, a skończywszy na łukach różnego rodzaju. Nie miała jednak czasu na dokładną analizę rynsztunku. Jej wzrok przykuł spory topór zawieszony prawie na samej górze stojaka. Wyciągnęła rękę w jego stronę, ale okazała się za niska, by go dosięgnąć.
            Jaszczur zatrzymany na chwilę przez kolizję ze ścianą zdążył się zorientować, gdzie jest jego ofiara. Wstał i zaczął mknąć ślizgowym galopem w jej kierunku. Julia przeklęła pod nosem i porwała ze stojaka pierwszą lepszą szpadę. Pozwoliła salamandrze przekroczyć wrota. Gdy ta podpełzła dość blisko, dziewczyna skoczyła i wbiła ostrze w jej łapę. Potwór zawył piskliwie, a jego źrenice zwęziły się w cienkie niczym igły szparki. Po chwili ogarnęła go furia i zaczął na ślepo gryźć. Julia wywijała szpadą, korzystając z  pozycji uczonych przez panią Moon, jednak szybko zdała sobie sprawę, że taka walka nie skończy się dla niej szczęśliwie.
            Szybko postanowiła obrać inną taktykę. Zadawszy kolejny cios szpadą, stanęła tyłem do stojaka z bronią. Salamandra syknęła, niewiadomo czy z bólu czy z wściekłości i rzuciła się na Julię. Dziewczyna w ostatniej chwili zrobiła unik i odskoczyła w bok. Usłyszała jak jaszczur przewraca stojak, a broń sypie się po posadzce. Całe pomieszczenie wypełnił ogłuszający ryk zwierzęcia. Julia wykorzystała moment nieuwagi przeciwnika i sięgnęła po leżący teraz u jej stóp topór. Okazał się cięższy, niż przypuszczała, jednak udało jej się go podnieść oburącz. Zamachnęła się, omal nie wypuszczając go z rąk, i z krzykiem wbiła w ogromne cielsko. Momentalnie hebanowa krew trysnęła na dziewczynę, przewrócony stojak, posadzkę i porozsypywaną broń. Potwór ponownie ryknął przeszywająco i zaczął się wyrywać, jednak z każdym kolejnym ruchem topór jeszcze bardziej zagłębiał się w jego poranione ciało. Julia z odrazą patrzyła na szamotaninę bestii, do czasu aż znieruchomiała.
            Dziewczyna z triumfalnym uśmiechem wróciła do sąsiedniej komnaty. Zobaczyła, jak członkowie komisji uśmiechają się i potakują głowami. Kilku z nich zdobyło się na pojedyncze oklaski.
- Dobrze, że nie splunęła – powiedziała pani Moon.
- Splunęła? – powtórzyła Julia.
- Ogniem. Salamandry olbrzymie plują ogniem, gdy chcą zadać ostateczny cios – wytłumaczył chudy nauczyciel. – Walczą do końca.
            Jak na potwierdzenie tych słów Julia usłyszała cichy syk za swoimi plecami, a potem poczuła swąd palonego mięsa. Odwróciła się błyskawicznie, ale było za późno. Salamandra resztkami sił, jakie jej zostały, podniosła łeb i splunęła olbrzymią kulą zielonkawego ognia. Dziewczyna w panice wyciągnęła przed siebie ręce, zasłaniając twarz. Usłyszała okrzyki przerażenia nauczycieli.
            Zarejestrowała jedynie mocny, błękitny blask, dziwny, jak na ogień…
            I nagle stał się cud…






            Mirah otworzył usta zszokowany, zapominając przez chwilę o tępym bólu trzymającym w uścisku jego ciało, a zwłaszcza głowę. Znak Dża-Sę, widniejący na jego lewym przedramieniu, ogarnęła złotawa poświata. Nasilała się z każdą sekundą. Chłopak nic z tego nie rozumiał. Po chwili przeniósł wzrok na swoją dłoń, wciąż kurczowo zaciśniętą na klejnocie. Powoli otworzył ją.
            Magnasis przybrał bursztynowo-złoty kolor. Barwa ta nieustannie jakby mieszała się w jego wnętrzu, powodując delikatne wibracje całego kamienia. Coś kumulowało się, zbierało moc.
            Wreszcie, nieoczekiwanie, rozbłysnął silnym, oślepiającym światłem. Mirah wydał z siebie zduszony jęk, jednak nadal wpatrywał się oniemiały w kamień.
            Jedynie jego wargi bezgłośnie wypowiadały niczym mantrę słowa:
 - To nie może być prawda…




            Ogień jakby odbił się od jej rąk nie robiąc jej najmniejszej krzywdy i buchnął tam skąd przybył. Rozległ się kolejny – już ostatni – ryk jaszczura, po czym bestia stanęła w płomieniach.
           Strażniczka spojrzała na swoje dłonie zszokowana. Zauważyła również, że źródłem dziwnego błękitnego blasku był Magnasis zawieszony na jej szyi. Świecił niezwykle jasno. Przeniosła wzrok na nauczycieli, mając nadzieję, że wytłumaczą jej, co właśnie zaszło.
          Ale na ich twarzach malowało się zaskoczenie i niedowierzanie. Jedynie Rona jak zawsze zachowała swój wewnętrzny spokój.
- Test na Strażnika zdany – skwitowała. - Czas rozpocząć trening na Czarownika, Julio. Właśnie odkryłaś swój Dar.

          

           Kiedy test Julii się skończył, komisja podała wyniki. Dziewczyna zdała śpiewająco. Co więcej, wreszcie odkryła swój Dar, co, jak nie ukrywała Rona, było niezbędne do tego, by misja się powiodła. Poza tym teraz, gdy miała zacząć przyspieszone szkolenie na Czarownika, będzie mogła uczyć się nad nim panować. Miała nadzieję, że nie potrwa to długo, gdyż niestety czas ich naglił.
            Nie to jednak zaprzątało teraz głowę Rony. Siedziała w swoim gabinecie przy biurku, w rękach ściskała świstek papieru. Bezowocnie próbowała rozszyfrować sens słów, składających się na całą wiadomość. Zaledwie niecałe piętnaście minut temu dostała ją od Isen.
          Spotkały się w miejscu, o którego istnieniu nie miał pojęcia nikt z Akademii. Ukryty za ruchomą ścianą w jej gabinecie tunel prowadził pod powierzchnię ziemi, gdzie znajdowały się wejścia do dwóch pomieszczeń. Pierwszym była niewielka komnata przeznaczona do spotkań, które były objęte najściślejszą tajemnicą – takie jak to obecne z Isen. Zaś piętro niżej mieściła się biblioteka, w której znajdowały się wszystkie tajemne księgi, które z oczywistych powodów nie mogły spoczywać na regałach w bibliotece Akademii. Żadnego z tych pomieszczeń nie było nawet na planie budowy zamku. Oficjalnie w ogóle nie istniały.
- Jesteś pewna, że nikt cię nie widział? Dobrze wiesz, że jeśli ktoś zobaczy cię w Akademii, nasz plan może spalić na panewce – powiedziała Rona.
- W stu procentach. Mamy na to swoje sposoby – odpowiedziała tajemniczo Isen.
- Dobrze. Jakie wieści przynosisz?
- Ta sprawa wymaga największej dyskrecji – kobieta lekko ściszyła głos, jakby się bała, że ktoś je podsłuchuje. – Kilka dni temu udało nam się schwytać jednego z najbardziej obdarzonych zaufaniem posłańców Aris. Podobno miał on dostarczyć wiadomość następnego dnia prosto w jej ręce, bez żadnych pośredników.
- Jaką wiadomość?
            Isen sięgnęła do wewnętrznej kieszeni swojego płaszcza. Po chwili wyciągnęła niewielką zapieczętowaną kopertę.
- Właśnie tą.
            Podała kopertę Ronie. Nie było żadnego nadawcy ani adresata. Odwróciła ją. Jej oczom ukazała się czerwona woskowa pieczęć, na której widniał bogato zdobiony herb - tak bardzo znienawidzony i znany wszystkim Aesijczykom. Dwa skrzyżowane miecze, nad którymi rysowała się korona w otoczeniu kwiatów lilii – symbole władzy absolutnej. Tutaj miecze były jednak przepołowione. Pieczęć była złamana. Rona posłała Isen pytające spojrzenie znad okularów.
- Kiedy odebraliśmy posłańcowi kopertę, wręczyliśmy ją Wilkowi. On przeczytał wiadomość pierwszy. Musieliśmy wiedzieć, jakie wieści chciał przekazać goniec.
           Dyrektorka otworzyła kopertę. Ku jej zdziwieniu, na kartce napisane było tylko kilkanaście linijek.

Argos – błogosławi
Matka – rodzi
Na łonie wychowa szóstkę dzieci
Niefrasobliwych
Ale tylko dwójka zapanuje nad resztą
Jako Władcy.
Razem będą sądzić
Karać
Wojować
I Świat
Na nowo ogarnie
Święta Harmonia

            Wizja Oświeconej,
            Z łaski Wszechmocnego Arygosa
            Zachodni klasztor zakonu Werminów.



           Rona przeczytała wiadomość trzy razy, zanim wreszcie spojrzała na Isen.
- Wizja od Werminów? Czy to oznacza, że na polecenie Aris rozbudzono Wyrocznię?
           Kobieta wzruszyła ramionami. Ona nigdy nie zastanawiała się nad takimi rzeczami. Wolała dostawać konkretne rozkazy.
- Posłaniec nic nie mówi. Jest ślepo wierny Aris jak jakiś kundel swemu panu. Nie wyda jej za nic w życiu. Sama zresztą wiesz o Złotych Ślubach.
- Gdzie teraz jest?
- Przetrzymujemy go jako jeńca. Nie możemy puścić go wolno, a gdy go zabijemy, możemy już nigdy nie rozszyfrować tej wiadomości. W obozie krążą pogłoski, że nawet poddano go torturom…
           Rona po raz czwarty powoli przeczytała wiadomość, słowo po słowie.
- Przepowiednia… Po co Aris aż tak bardzo się fatygowała, aby ją dostać? Wyrocznia rozbudza się kilka miesięcy. Najwidoczniej nasza królowa czegoś się poważnie obawia.
- To najprawdopodobniejsza ze wszystkich wersji, na jakie wpadliśmy. Może właśnie dlatego Aris tak bardzo na niej zależy. Jeśli ta przepowiednia mówi o tym, co pozwoli ją zniszczyć…to byłby jej koniec, gdyby udało nam się ją rozszyfrować. – Isen spojrzała na Ronę porozumiewawczo. – W tym momencie wszystko zależy od ciebie, Rono.
           Dyrektorka przytaknęła z zamysłem.
- Czy Wilk ma kopię tej wiadomości? – spytała, chowając kartkę z powrotem do koperty.
- Tak, zrobiliśmy kopię na wypadek, gdyby nie udało mi się dostarczyć ci oryginału – wyjaśniła Isen. – Jednak musisz strzec go za wszelką cenę. – przygryzła lekko wargę i po chwili dodała: - Najlepiej zapamiętaj przepowiednię, a kartkę jak najprędzej spal.
- Tak właśnie zrobię.
            Teraz Rona siedziała przy biurku, trzymając w ręku zapisaną na kartce treść wiadomości, tak bardzo cennej dla Aris. Nie wiedziała, czy kluczem jest odkodowanie pojedynczych słów czy może wręcz przeciwnie – całych wyrażeń, które dopiero razem nabiorą jakiegoś sensu. Wiedziała, że Werminowie tworzyli swoje przepowiednie na podstawie ciągu skojarzeń dyktowanych w Rytuale Dotknięcia, w którym Oświecony – Wyrocznia – łączył swój umysł ze sferą duchów. Tekst był zawsze niezwykle trudny do rozszyfrowania i pozornie nielogiczny.

Argos – błogosławi…
Matka – rodzi…
Na łonie wychowa szóstkę dzieci…
Niefrasobliwych …
Ale tylko dwójka zapanuje nad resztą…
Jako Władcy…


            Rona westchnęła i zdjęła okulary. Wiedziała, że te wszystkie słowa nie są dobrane przypadkowo, ale mają ukryte znaczenie. Czy Aris potrafiłaby je znaleźć? Czy może się domyślać, co mogłoby zachwiać jej potęgą?
            Wtem olśniło ją. Na powrót założyła okulary i przeczytała wiadomość jeszcze raz. Oczywiście. Dlaczego wcześniej na to nie wpadła? To jedyne logiczne rozwiązanie, chociaż wciąż było coś, co się nie zgadzało… Udało jej się odszyfrować część zagadki, chociaż druga połowa wciąż była dla niej niejasna. Reszta wyjaśni się w swoim czasie.
            Zapamiętanie wiadomości zajęło Ronie niecałe pięć minut. Kiedy była pewna, że potrafi ją powtórzyć bez zająknięcia, wzięła kartkę i podpaliła ją od jednej ze świec w swoim gabinecie. Papier zajął się ogniem. Widziała, jak płomień połykał kolejne słowa, jak stawał się następnym powiernikiem tajemnicy Aris. Popiół posypał się na biurko. Jedyny dowód istnienia wiadomości.
            Dobrze, że nikt go nigdy nie zobaczy, gdyż mógłby bardzo zaszkodzić pewnej Strażniczce, która dopiero co odkryła swój Dar.

***



    Mirah wpatrywał się w rozpostartą przed nim panoramę olbrzymich lodowców. Był zimny wieczór. Z każdym dniem pogoda stopniowo się ochładzała. Chłopak wyszedł jednak na dwór jedynie w cienkiej lnianej tunice i lekkich spodniach.
    Wziął głęboki wdech. Powietrze wypełniło jego płuca aż po brzegi. Niosło woń igieł sosnowych, ściółki leśnej, skał, zbliżającej się zimy. Zapachy, które Mirah kochał najbardziej ze wszystkiego, co było mu znane. Zapachy jego gór.
    Wszystko to, co roztaczało się przed nim w zharmonizowanym krajobrazie, było jego domem, wychowało go. Czuł więź zarówno z turniami, wodospadami i borami, jak i małymi krzakami, czy wąskimi strumieniami. Teraz, stojąc nad urwiskiem, niczym król w balkonie oglądający swe królestwo, poczuł i zrozumiał, że wreszcie może mieć władzę nad wszystkim, co znajduje się u jego stóp. Może ożywić cały ten stoicki pejzaż i zacząć kreować go wedle własnych upodobań. Zniszczyć wszystko, a potem wznieść na nowo. Miał w sobie taką Moc.
    Ale wiedział, że była to niedorzeczna myśl. Góry Esenthor były tworem idealnym, świętym, nietykalnym i nieosiągalnym dla nawet najsilniejszego tytana. Niczyja potęga nie mogła równać się z potęgą natury. Podniesienie ręki na tą świętość, byłoby jak zamach na dobrą Matkę.
    Mirah uśmiechnął się i nieznacznie kiwnął górom z szacunkiem. Podziękował im za wszystkie dary, które bezinteresownie i w milczeniu składały mu od tylu lat. 


 ***

Witam po długiej nieobecności :)
Na wstępie bardzo chciałybyśmy Was przeprosić za to, że na blogu nie działo się nic od...4 miesięcy. Mamy świadomość, że jesteśmy Wam coś winne, tak więc bierzemy się za siebie i ruszamy z kopyta. Nie będę się więcej rozpisywać - poniżej przedstawiam wiadomość Akwareli, którą poleciła mi nazwać listem:

Drodzy, kochani Czytelnicy
Oddajemy w Wasze ręce kolejny rozdział przygód Julii i jej przyjaciół.
No, nie wiem po prostu, co mam Wam napisać...Czy zwykłe przeprosiny byłyby zbyt banalne? Jeśli nie, to bardzo mocno, z całego serca przepraszam, że nie dawałyśmy znaku życia przez cztery miesiące. To jest niedorzeczne, niedopuszczalne i karygodne postępowanie. I ja wiem, że w internetach nie ma miejsca na tłumaczenia się. Muszę jednak powiedzieć, że miałyśmy MASAKRYCZNY okres w szkole. Na początku obie myślałyśmy, że jedynie początek semestru będzie napięty, a potem sytuacja się rozluźni... Niestety, - nauczyciele nie dawali wytchnąć przez całe te cztery miesiące. Nie dość, że jest to stresująca sytuacja, często dołująca przez brak powodzeń, to w dodatku smutna. Smutna, ponieważ wraz z pisaniem bloga, chciałabym robić wiele innych rzeczy, które sprawiają mi przyjemność i nie są w ogóle powiązane ze szkołą... Nie mam jednak w ogóle na nic czasu.

Na szczęście wszyscy (czytaj: wesoła młodzież poniżej 18-tki) mamy na horyzoncie dłuuugą przerwę świąteczną. Będę w rozjazdach, jednakże postaram się coś napisać wraz z A.K.P. Jak pewnie widzicie, okres pobytu Julii w Akademii dobiega wielkimi krokami końca. Od następnego rozdziału zacznie się naprawdę wiele dziać. Rozpocznie się bowiem jakby druga część w nieoficjalnym podziale opowieści. 

Mam ogromną nadzieję, że chociaż kilka osób jeszcze pamięta o naszym blogu. Proszę, zostańcie z nami i darujcie nam niesystematyczność. W zamian damy Wam powieść, w której stworzenie wkładamy wiele serca. I nie są to puste słowa, wierzcie mi.

Jeszcze jedno - wiem, że dotychczas w opowiadaniu nie było jakichś szczególnie mocnych akcji. Od kilku bliskich osób dowiedziałam się, że jest dość dużo opisów, oraz szczegółów nieważnych dla fabuły. Odparcie ataku: 1 - stawiamy na jak najszersze rozwinięcie świata przedstawionego i głębokie przedstawienie osobowości postaci... no, przynajmniej staramy się, 2 - zwracajcie uwagę na te szczegóły. Bardzo często coś, jakieś szczególne słowo czy zdanie, które było kilka rozdziałów temu, nawiązuje do teraźniejszych wydarzeń. Jestem ciekawa, ile takich szczegółów znaleźliście dotychczas :). Pomysły dawajcie w komentarzach!

Pozdrawiam i ściskam każdego z Was!
I niech moc Arygosa będzie z Wami!...Tia.
Akwarela


Dodam, iż oczywiście podpisuję się pod wszystkim, co napisała Akwarela.
Mam nadzieję, że nowy rozdział wzbudzi w Was tę iskierkę ciekawości, której brakowało przez ostatnie miesiące...tym bardziej, że przy tym rozdziale Akwarela bez konkretnego planu na fabułę powierzyła go mojej wyobraźni. Niektóre części są pisane przez nią, jednak mogę powiedzieć, że pomysł i większość jego realizacji są mojego autorstwa :) Piszcie w komentarzach, co myślicie - dzięki Wam czegoś się nauczę, a Wy będziecie mogli czytać coraz lepiej napisane rozdziały ;)
Wesołych Świąt!
A.K.P.

4 komentarze:

  1. Napisałam dłuuugi komentarz, ale jak to na bloggerze zwykle bywa wystąpił błąd i komentarz się usunął :(. Mam nadzieję, że mi wybaczycie, ale ograniczę się w takim wypadku tylko do stwierdzenia, że rozdział jak zwykle wspaniały.
    Z racji tego, że dziś jest 25 grudnia życzę wam wesołych Świąt Bożego Narodzenia, zdrowia, szczęścia, miłości, dużo weny i mnóstwa czasu na pisanie, oraz wielu czytelników ( wasze opowiadanie zasługuje na nich zdecydowanie bardziej niż wiele innych :)
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękujemy ślicznie za życzenia :)! Twoje slowa naprawdę dodają otuchy ;*
    Przepraszam, że odpowiadam dopiero teraz, ale wyjechałam na święta i mam ograniczony dostęp do internetu... Gdy wrócę do domu, będę kontynuować pisanie kolejnego rozdziału. Postaramy się wstawić go jak najszybciej.
    Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że czytasz naszą opowieść. Zdaję sobie sprawę z tego, że poza Tobą nie mamy wielu czytelników, może nawet żadnych. Jest to dosyć smutna myśl, jednak mamy nadzieję, że jeszcze ktoś kiedyś dołączy do grona stałych czytelników. Nasz blog jest otwarty dla wszystkich, wystarczy tylko usiąść i zacząć słuchać historii o pewnej niezwykłej dziewczynie :).
    *ech, ujęłam to dosyć sentymentalne ;p *
    Na zakończenie chciałabym również życzyć Tobie i innym czytelnikom może szczęśliwych świąt (życzenia spóźnione), super Sylwestra i samych sukcesów w nowym roku :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wasz blog jest absolutnie fantastyczny! Macie ogramny talent, a pomysł jest według mnie lepszy niż w wielu książkach, które czytałam. Bardzo się cieszę, że natrafiłam na Waszego bloga. Jest bardzo dobrą alternatywą dla uczenia się historii :')
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Super rozdział!!! Kiedy kontynuacja???

    OdpowiedzUsuń