poniedziałek, 24 marca 2014

Rozdział 21


            Beth zamknęła zeszyt, ciesząc się, że wreszcie skończyła pracę domową. Słowa pięciostronicowego eseju na temat sytuacji gospodarczej Aesii szczęśliwie przestały odbijać się echem w jej głowie. Nauczyciele w Akademii byli niezwykle wymagający, jednak nie przeszkadzało jej to. Świadomie wybrała kształcenie się na Strażnika właśnie w tym miejscu, czego zresztą nie żałowała. Dążyła do osiągnięcia marzeń, do zapewnienia sobie dobrej przyszłości. Wymagało to jednak sporo wysiłku.
            Wstała z krzesła i podeszła do okna. Było późne popołudnie. Zachmurzone niebo oprawiało całe otoczenie białą ramą. Liściaste drzewa ożywiały ogród otaczający zamek niczym pomarańczowe płomyki zwiastujące koniec jesieni. Resztę stanowiły ciemnoszare iglaki porastające pagórki i podnóża wysokich gór.
            Dziewczyna westchnęła. Jej myśli powędrowały ku Ziemi. Russel, jej kuzyn, niekiedy lubił zabawiać ją historiami o tej fascynującej planecie. Był dobrym Strażnikiem i potrafił tworzyć błękitne Portale. Parę razy uzyskał zgodę na teleportację w to miejsce. Mówił, że podobno ludzie żyją tam w domach wysokich aż do nieba, mieszczących nawet kilkaset osób. Jeżdżą dziwnymi mechanicznymi pojazdami, zwanymi samochodami, które nie potrzebują magii, by się poruszać. Życie tam jest wygodne i bezproblemowe. Każdy ma wyznaczone miejsce, jakąś rolę w społeczeństwie. Łatwo też o dostęp do różnych produktów, których cena nie obciąża większości kieszeni. Ludzie mają prawo do własnych poglądów i mogą głośno rozmawiać o polityce. Ba, nawet krytykować przywódców swoich państw! W Aesii za coś takiego groziłaby surowa kara. O polityce nigdy i nigdzie nie wspominano. Jedyne, co można było robić, to zachwalać rządy Aris, choć Beth nigdy nie spotkała się z taką sytuacją. Wszyscy poddani bez wyjątku nienawidzili królowej. Przez nią Aesia z potężnego imperium stała się biednym i niebezpiecznym krajem. Niegdyś miała potencjał, była potęgą gospodarczą, rozpowszechniony był tu przemysł i handel. Olbrzymie miasto Ur-Haar tętniło życiem, było nazywane stolicą kultury północnego globu, bowiem mieściły się w nim najpiękniejsze wytwory architektury, wielkie biblioteki pełne przeróżnych ksiąg, ośrodki nauki i sztuki. Ale złote lata minęły wraz z objęciem rządów przez Aris. Usuwała niewygodnych sobie ludzi, jakby byli robactwem. Obciążała Aesijczyków wielkimi podatkami, a wioski, które nie wywiązywały się z opłat, potrafiła masowo niszczyć i palić. Oczywiście wszystko robiła w białych rękawiczkach. Miała przy sobie oddanych ludzi, ślepo wierzących w każdą jej obłudę. Najgorsze było chyba to, że było ich naprawdę dużo. Jej armia liczyła siedemset tysięcy żołnierzy, pomijając jeszcze najbliższą straż królowej, składającą się z kilkuset wykwalifikowanych Strażników. Tak więc wszelkie powstania, bunty czy rebelie były dla Aris jedynie małą niedogodnością.
            Beth nie chciała żyć w takim państwie. Chciała być wolna i nikomu niepodległa. Wiedziała, że ten koszmar będzie się ciągnął latami. Nawet jeśli królową zmorze choroba lub dopadnie starość, znajdzie sobie zapewne jakiegoś następcę, godnego zajęcia jej miejsca. Dziewczyna wiedziała, że jeśli zostanie w Aesii, będzie żyła w ciągłym strachu, bojąc się o to, czy przeżyje do następnego dnia, czy królowa nie wyda nowego absurdalnego rozporządzenia dającego prawo do mordu, zawłaszczania ziem i stosowania kar cielesnych. W takim świecie będzie żyła ona sama, a potem jej dzieci. Nie będzie miejsca na miłość i szczęście. Tylko strach, strach i strach. Wypiera wszystkie inne perspektywy, wszystkie inne uczucia.
Luźna atmosfera w Akademii była pozorna. Uczniowie wiedzieli, podobnie jak nauczyciele, że nie można być spokojnym w takich czasach. W obliczu nieudanych powstań, skazanych na porażkę wojen toczonych o kolejne terytoria, gdy mężczyźni opuszczają domy, zapewniając, iż powrócą za kilka miesięcy, a tak naprawdę już nigdy nie wracają… Gdy synowie, bracia, mężowie, zostawiają rodziny, siłą zaciągani do wojska… Nie, nie można być spokojnym.




Beth zapukała do pokoju Julii. Teraz chciała odprężyć się, poplotkować o znajomych z grupy, zapomnieć o swoich wcześniejszych przemyśleniach. Julia była pozytywną, zabawną, choć również tajemniczą osobą. Łączyło je naprawdę wiele.
Dziewczyna nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Zdziwiła się, gdyż Julia zawsze o tej porze siedziała w pokoju. Rudowłosa wiedziała, że powinna pójść do siebie i zaczekać na koleżankę, gdziekolwiek była. Lecz zamiast to zrobić, pchnięta impulsem, nacisnęła klamkę. Drzwi okazały się otwarte. Gdy przestąpiła próg pokoju, dotarł do jej uszu szum wody z łazienki.
- Hej, jestem! – zawołała.
- O, Beth! Zaczekaj – rozległ się przytłumiony głos Julii. – biorę prysznic. Zaraz przyjdę.
- Bez pośpiechu – odpowiedziała Beth, zamykając drzwi.
            Usiadła na łóżku. Dostrzegła jakiś ruch w kącie pokoju. Okazało się, że to Willy przebudził się z drzemki. Po przeciągnięciu się wstał i wolno podszedł do dziewczyny. Ta jednak obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. Nadal nie ufała mu w pełni, choć starała się to ukrywać. Wiedziała, że Julia kocha psa oraz że jej zachowanie sprawia jej przykrość. Mimo to nie była w stanie całkowicie stłumić jej prawdziwych odczuć co do Willy’ego.
            Nagle jej wzrok padł na coś, co leżało na biurku. Zaintrygowana okrążyła mebel. Ku jej zdziwieniu, okazało się, że leży na nim…kawałek kory. Chropowata powierzchnia tworzyła dziwny wzór. Po chwili dziewczyna uzmysłowiła sobie, iż w rzeczywistości są to wyryte słowa.

Spotkajmy się po południu tam gdzie ostatnio.
- M. lub A. Jak wolisz.

- M. lub A.? – wyszeptała, marszcząc brwi. – Kto to jest...?
            Wtem drzwi od łazienki stanęły otworem. Ze środka buchnęło ciepłe powietrze i słodkawy zapach mydła. Do pokoju wkroczyła Julia. Miała zarumienioną twarz oraz  wilgotne końcówki włosów.
- Przepraszam cię, że musiałaś czekać, ale… - zaczęła, jednak przerwała, widząc minę Beth.
- Może jednak wrócę do siebie – powiedziała rudowłosa. – widzę, że jesteś już umówiona.
- To nie tak…
- Kto wysłał ci tę wiadomość? – ucięła, pytając stanowczym tonem.
- Nie mogę ci powiedzieć.
- Najpierw znajdujesz dzikiego psa i go przygarniasz. Później wychodzisz poza teren Akademii na kilka godzin. Dziwnie się zachowujesz, jesteś roztrzepana – zaczęła wyliczać i spojrzała na koleżankę z niepokojem. – Martwię się o ciebie.
- Nie masz powodów, uwierz mi – blondynka spuściła wzrok i wetknęła ręce w kieszenie spodni.
- Mam powody, Julio. Powiedz mi szczerze. Poznałaś kogoś spoza Akademii?
            Dziewczyna podniosła na nią wzrok. W jej niebieskozielonych oczach kryły się niepokój i zakłopotanie. „I tu cię mam” – pomyślała Beth i uśmiechnęła się triumfalnie. Julia pokręciła głową, zaprzeczając.
- Nie, skądże! Po prostu lubię chodzić po górach. Ta wiadomość… wyryłam ją z nudów.
- Wobec tego kim jest M.?
 - Wymyśloną przeze mnie postacią – odparła bez zająknięcia.
 - To najgłupsze, co mogłaś powiedzieć w tej sytuacji – skwitowała Beth.
 - Mówię prawdę…
 - Nie sądzę – westchnęła. – Ale rób jak uważasz. Jeśli znajdą cię jutro martwą w lesie, nie będzie to moja wina.
Julia chciała jeszcze coś powiedzieć, ale Beth wyminęła ją bez słowa i opuściła pokój. 
Po zamknięciu drzwi rudowłosa odetchnęła głęboko. Z niechęcią przychodziło jej wypytywać się o wszystko, jednak robiła to tylko i wyłącznie z troski. Mimo wszystko miała nadzieję, że Julia pójdzie się spotkać z tajemniczym nadawcą wiadomości. Bynajmniej nie dlatego, że chciała przekonać się o słuszności swoich słów.
Zamierzała ją bowiem śledzić.




            Julia stała oszołomiona na środku pokoju. Dlaczego nie schowała lub wyrzuciła tego przeklętego kawałka kory zaraz po tym, jak odebrała wiadomość? Przez brak dyskrecji i nierozważność Beth nie będzie jej ufać i zacznie coś podejrzewać.
            Pomimo tego wiedziała, że musi iść w umówione miejsce. Nie mogła zlekceważyć danego słowa. Przyrzekli sobie, że będą się spotykać częściej. Zdawała sobie sprawę z tego, iż jego informacje mogą okazać się niezbędne przy wypełnianiu misji. Był w końcu synem Aris. Księciem, następcą tronu Aesii. Osobą, o której istnieniu nikt nie wiedział – ani Rona, ani Kyle i zapewne żaden z Aesijczyków. Ba, nikt nawet nie brał pod uwagę możliwości, że Aris może mieć potomka. Cała ta historia była taka dziwna… Musiała poznać go lepiej i dowiedzieć się wszystkiego.
Dziewczyna otworzyła okno i zwinnie z niego wyszła.




            Szła dosyć długo, bo prawie godzinę. Co jakiś czas oglądała się za siebie z obawą, że ktoś może ją śledzić. Miała nadzieję, że Beth nie strzelił do głowy pomysł tego typu. W sumie była skrytą i nieśmiałą dziewczyną, nie sprawiającą wrażenia zdolnej do takich rzeczy. Julia wątpiła, by koleżanka zdobyła się na samotne śledzenie, w otoczeniu dzikiej puszczy.
            Las był tak gęsty, że dziewczyna zaczęła się obawiać, czy odróżni wśród drzew jego smukłą sylwetkę. Zdążyła się przekonać, że jest to dosyć trudne.
            Światło Magnasisa zawieszonego na szyi rozbłysło, jak zawsze, gdy byli blisko siebie. Julia uśmiechnęła się, wiedząc, że jest już w pobliżu. Wkrótce dostrzegła postać, stojącą opartą o drzewo. W jednej ręce trzymała niewielki scyzoryk, w drugiej zaś kawałek surowego drewna. Ruszyła biegiem w jej stronę.
- Witaj, Joalenno – uśmiechnął się.
Spojrzał na nią przelotnie, nie przerywając strugania.
- Wolę Julia – wydyszała, odgarniając włosy z twarzy. – Podobnie jak Mirah.
- No widzisz – strzepnął opiłki drewna ze struganej figurki. – Ze mną jest odwrotnie. Mirah jest zamkniętym rozdziałem. Teraz jest już tylko Altharis. Ale ty nazywaj mnie, jak chcesz.
- Masz w końcu wiele imion.
- Dlaczego nie użyłaś Portalu? – zapytał, zmieniając temat.
- Uznałam, że za często to robię. Muszę być ostrożniejsza. Poza tym nie ufam w pełni swoim mocom. Czytałam, że przy teleportacji trzeba całkowicie panować nad Portalem, mieć wszystko pod kontrolą. Ze mną tak nie jest – westchnęła smutno. – Trochę jak z nieokiełznanym koniem. Mogę na nim jeździć, ale do czasu, gdy się mnie słucha. Nie mam pewności, czy zawsze tak będzie.
- A powinnaś mieć tę pewność, by czuć się bezpiecznie – skwitował.
- Dokładnie. – przyjrzała mu się z uwagą. – Skoro pochodzisz z rodziny królewskiej, powinieneś być Czarownikiem, prawda? Tak jak ja.
            Mirah wziął głęboki wdech. Przerwał struganie i opuścił ostrze, podziwiając swoje dzieło. Przypominało pewne zwierzę, jednak nie była w stanie dokładniej go określić.
- Daj mi Magnasis – powiedział cicho.
            Julia zawahała się. Magnasis był najcenniejszym minerałem w całej Aesii. Nie mogła oddać go byle komu. Wzięła w dłoń chłodny klejnot. Czy jest w stanie zaufać Mirahowi na tyle, by mu go powierzyć? Zastanawiała się nad tym pytaniem przez kilka długich chwil. W końcu podjęła decyzję, zdjęła go z szyi i wręczyła chłopakowi.
Wtedy stało się coś, co kompletnie zaskoczyło Julię. W chwili, gdy klejnot dotknął jego dłoni, zielononiebieski kolor wyblakł i jakby się rozpłynął. Na jego miejsce zaczął wstępować piękny odcień jasnego miodu z bursztynowym połyskiem. Po chwili Magnasis całkowicie zmienił barwę, nie mając już nic z poprzedniego niebieskiego. Stracił również poświatę. Wyglądał teraz jak złoty topaz – zwyczajny kamień szlachetny, w żadnym stopniu nie magiczny.
            Dziewczyna spojrzała zdumiona na Miraha. Uniósł na nią wzrok i uśmiechnął się. W tym momencie uderzyła ją barwa jego oczu. Kolor płynnego złota i bursztynu. Taki sam, jak obecnie Magnasis. Wcześniej nie zwróciła uwagi na ich odcień. Teraz jednak z całą pewnością mogła stwierdzić, że był jednym z najpiękniejszych, jakie w życiu widziała.
- Zmienił barwę… - wydukała. – Zupełnie jak wtedy, gdy sama go dotknęłam po raz pierwszy.
- Magnasis jest kamieniem Czarowników. Gdy osoba, która posiada Moc, dotknie go, zmienia kolor na ten przypisany danej postaci – kolor oczu. Jeśli ta osoba nie byłaby Czarownikiem, stałby się matowy.
            Julia przypomniała sobie, jak jakiś czas temu Tristan oglądał w dłoniach klejnot. Był wtedy szary.
Tristan. Poczuła ściśnięcie w żołądku. Nie myślała o nim zbyt wiele odkąd wyjechał. To nie było fair. Byli przyjaciółmi. Ogarnęły ją wyrzuty sumienia.
            Ale on wszystko zniszczył. Próbował ukraść jej Magnasis i wyjechał pod fałszywym pretekstem. To najgorsze, co mógł zrobić. Stracił jej zaufanie. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek uda im się powrócić do takiej samej relacji, jak wcześniej – pięknej, nietkniętej, nieskazitelnej. Brakowało jej w codziennym życiu Julii, mimo tego, iż ostatnio nie poświęcała większej uwagi rozmyślaniom nad jej przyjaźnią z Tristanem. Przyjaźnią czy może czymś więcej? Czy może być miejsce na coś więcej po tym, co zrobił chłopak? Rozum mówił nie, ale serce rządziło się własnymi prawami, niedostępnymi rozsądkowi. To prawda, poczuła się zdradzona i wykorzystana przez Tristana, jednak… Nie potrafiła tak po prostu odciąć się od wspólnych wspomnień, przeżyć i rozmów. Nie potrafiła tak po prostu zapomnieć o tym, co ich łączyło. Nie potrafiła tak po prostu zapomnieć o pomocy udzielonej przez chłopaka, bez której nie byłoby tak łatwo przetrwać niektóre dni.
Nie potrafiła tak po prostu zapomnieć o Tristanie.
            W końcu jej myśli przestały wirować wokół przeszłości. Teraz liczyło się tylko tu i teraz.
- Skoro zmienił kolor – podjęła Julia. – to musi oznaczać, że masz Moc, prawda?
- Z pewnością jakąś mam – westchnął Mirah i oddał jej klejnot.
Złocista barwa jego oczu wycofała się z powierzchni Kamienia Magnasis, zastąpiona ponownie przez kolor niebieskozielony – taki sam tęczówki oczu Julii.
- Ale raczej nigdy nie dowiem się, jaką – dokończył.
            Po tych słowach schował za pas wyrzeźbioną figurkę i podwinął rękaw lewej ręki. Na skórze, w tym samym miejscu jak u dziewczyny, widniało znamię Dża-Sę. Był to kolejny szok dla Julii. Otworzyła szerzej oczy. Do tej pory znała tylko jednego Czarownika – swoją matkę, Azolę. Przywykła do widywanych codziennie w Akademii znaków Ta-Mir na przedramionach młodych Strażników. Zafascynowana z powrotem spojrzała na jego twarz.
- Mój Boże… - wyszeptała. – Dopiero teraz dotarł do mnie fakt, że jesteśmy bliską rodziną. Nie spokrewnionymi członkami rodu, odległymi nieznajomymi, tylko najprawdziwszą bliską rodziną.
            Mirah uśmiechnął się lekko. Lubiła jak to robił. Jego uśmiech od razu wzbudzał sympatię. Podobnie jak sposób bycia – spokój, opanowanie, dystans, a nawet skrytość. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że skoro mieszka sam w Górach Esenthor, z dala od domu i matki, musi kryć bolesną przeszłość. Sam zresztą powiedział, że teraz używa imienia Altharis, nie Mirah.  
- Coraz mniej z tego wszystkiego rozumiem – pokręciła głową. – Dlaczego twierdzisz, że nie odkryjesz nigdy swojej Mocy? A to imię, Altharis… Skoro naprawdę nazywasz się Mirah, to skąd ono się wzięło? – nagle coś sobie uświadomiła. Otworzyła usta zdumiona. – Przecież Altharis żyje w górach od ponad trzydziestu lat... Tak słyszałam. A ty nie wyglądasz nawet na dwadzieścia.
- Masz wiele pytań, jak widzę – zaśmiał się.
- Owszem! – zaplotła ręce na piersi i uniosła brwi. – Opowiedz mi o sobie.
- To długa historia… - mruknął.
- Mam czas.
- Nie wiem, czy chcę do tego wracać.
            To nieoczekiwane wyznanie sprawiło, że zrobiło jej się go żal. Może nie powinna była poruszać tego tematu?... Aris nie uchodziła za dobrą, litościwą władczynię. Fakt, że jej syn żył sam w dziczy na drugim końcu kraju, świadczył również o tym, że nie mogła być dobrą matką. Z drugiej strony jego historia była również poniekąd historią Julii. Mieli wspólnych dziadków, ich mamy były siostrami… Dziewczyna powinna coś o nim wiedzieć.
- Mirah – szepnęła i delikatnie dotknęła jego ramienia. Gdy podniósł na nią wzrok, dostrzegła w jego oczach ból. Poczuła ukłucie w sercu. – Nie musisz, jeśli nie chcesz. Ja to zrozumiem. Jeśli jednak się na to zdecydujesz, możesz na mnie liczyć.
- Dlaczego to mówisz? – zapytał. – Równie dobrze mogłabyś wrócić do Akademii i rozpowiedzieć wszystkim o tym, że mnie spotkałaś.
- Ale tego nie zrobię – powiedziała łagodnie. 
- Mogę ci zaufać?
- Możesz. Tak jak ja zaufałam tobie. To zaufanie nie pozwoliło mi odejść przy naszym drugim spotkaniu. Znasz moją tożsamość. Mógłbyś mnie wydać strażom Aris.
- Nie zrobiłbym tego – zaprzeczył szybko. – Chyba jesteśmy w podobnej sytuacji.
- Chyba tak – przyznała.
            Mirah przymknął powieki i ponownie oparł się o pień. Przez dłuższą chwilę przyglądał się dziewczynie. Jego milczenie z czasem wprawiło ją w zakłopotanie.
- Poświata – powiedział w końcu.
- Słucham? – uniosła brwi.
- Gdy Magnasis dotyka twojej szyi, delikatnie się świeci.
Jej dłoń od razu powędrowała do klejnotu.
- To przez to, że jest magiczny – powiedziała.
- Nie, Julio – rzekł z rozbawieniem, jakby właśnie tłumaczył dziecku trudną pracę domową. – To przez to, że masz w sobie Moc.
- Jestem Czarownikiem. To naturalne.
- Żaden Czarownik w Aesii nie posiada Mocy – do jego głosu wkradła się nuta poirytowania. – Dlaczego więc ty ją masz? Czyżbyś czerpała ją z jakiegoś nieznanego źródła? A może nie jesteś w pełni człowiekiem?
- Jestem w stu procentach człowiekiem, zapewniam cię – roześmiała się, choć wcale nie była w nastroju do śmiechu. – Jak to możliwe, że żaden Czarownik w Aesii nie posiada Mocy?
            Chłopak otworzył usta, jakby miał coś powiedzieć, ale po chwili zamiast tego zaśmiał się krótko.
- No jasne – powiedział. – przecież wychowywałaś się na Ziemi. Nic nie wiesz.
- Nie wiem i dlatego chcę, abyś mi wszystko wytłumaczył – powiedziała rozdrażniona.- Mam już dosyć sekretów.
- Dobrze – westchnął. – Powiem ci wszystko, co chcesz. Łącznie z moją historią. Jednak zanim to zrobię, ona musi stąd odejść.
To powiedziawszy, wskazał palcem coś ponad ramieniem Julii. Dziewczyna odwróciła się, jednak przed sobą zobaczyła tylko kępę krzewów oddaloną od nich o kilkanaście metrów.
- Słyszę cię! – wykrzyknął w las Mirah. – Jeśli myślisz, że jesteś cicha jak łania, to się grubo mylisz!
            Gdy Julia już miała spytać o co mu chodzi, niespodziewanie spośród gęstwin wyłoniła się… Beth.
- Słyszałeś ją z takiej odległości? – zwróciła się do niego oniemiała.
- Lata ćwiczeń  – machnął dłonią z lekkim uśmiechem.
- Beth! – krzyknęła Julia i ruszyła w jej stronę.
            Dziewczyna była wyraźnie zestresowana. Jej rude włosy były doskonale widoczne na tle szarozielonego jesiennego lasu. Gdy Julia stanęła tuż przed nią, ta nie dała jej nawet dojść do słowa.
- Co ty sobie wyobrażasz?! – syknęła, a jej mina momentalnie zmieniła się ze skonsternowanej na srogą. – Latasz w lesie z nieznajomym mężczyzną?! Okłamałaś mnie! Kto to w ogóle jest?!
- Uspokój się – złapała ją za przedramię, jednak rudowłosa wyszarpała się z jej uścisku. Jeszcze nigdy nie była aż tak zdenerwowana. – Nie musisz się o nic martwić. Nic mi nie zrobi.
- Skąd to możesz wiedzieć? – spiorunowała ją wzrokiem. – Przecież on może być jakimś złoczyńcą, mordercą…
- Zapewniam cię, że nie jest – przerwała jej Julia.
Przez chwilę patrzyły sobie w oczy.
- Na Wejary! – pobladła Beth i spojrzała koleżance przez ramię. – Ma tak jasne włosy… i łuk. Czy on nie jest elfem?
- Mirah? – zaśmiała się blondynka i również spojrzała na chłopaka. Stał oparty o drzewo tam, gdzie wcześniej i doskonalił swą drewnianą figurkę. – Nie, nie jest.
 - Ma imię przydzielone Czarownikom – zdziwiła się rudowłosa. – Coś mi tu nie gra. Nie wolno dawać dzieciom imion Czarowników, jeśli są Strażnikami czy zwykłymi ludźmi.
            Julia zrozumiała, że jej tok rozumowania nie podąża w dobrą stronę. Beth spojrzała na nią pytającym wzrokiem.
- Możesz mi to wyjaśnić?  - wyszeptała.
- Beth, posłuchaj… Nie mogę ci powiedzieć, kim on jest. Ale musisz mi uwierzyć, że nie jest groźny.
Dziewczyna spojrzała na nią podejrzliwie.
- Wiesz, co mnie najbardziej boli? To, że wciąż coś przede mną ukrywasz i że nie jesteś w stanie mi zaufać.
            Blondynka postanowiła iść na żywioł. Doszła do wniosku, że nikt więcej nie może poznać jej tożsamości. Ani jej, ani Miraha.
- Dobrze, chcesz znać prawdę? – zapytała z westchnieniem, dając popis swoim zdolnościom aktorskim. – Mirah to przezwisko. Tak naprawdę ma na imię… Rive. – pierwsze słowo, jakie przyszło jej do głowy, to rzeka. Trochę je zmieniła. Miała nadzieję, że zabrzmi w miarę wiarygodnie. – Jest moim bratem ciotecznym. Chciał się ze mną spotkać – to akurat nie było kłamstwem.
- Dlaczego nie przyszedł do Akademii?
- Nie jest Strażnikiem.
Beth zmierzyła ją wzrokiem i wywróciła oczami.
- No dobrze. Nadal nie jestem przekonana, ale pomimo wszystko powinnyśmy wracać. Jest już późno.
Dopiero po tych słowach Julia zorientowała się, że powoli zaczął zapadać zmierzch. Kiwnęła głową.
- Zaczekaj, pożegnam się z nim – wskazała głową na chłopaka i ruszyła w jego stronę.
            Gdy znalazła się tuż obok niego, Mirah obrzucił ją badawczym spojrzeniem. Niesamowity kolor jego oczu był zauważalny nawet w tak słabym świetle. Rozpoczęli rozmowę na tyle cichą, by Beth niczego nie usłyszała i jednocześnie na tyle głośną, by dziewczyna nie zauważyła, że próbują coś przed nią ukryć.
- Nie martw się, nic jej nie zdradziłam.
- Wiem. Wszystko słyszałem.
- Mogłam się domyślić…
- Tak właściwie, to gdzie jest twój… pies? – zapytał nieoczekiwanie.
- Został w pokoju. Wolałam go nie zabierać.
- Dobrze, mniejsza z tym – uciął równie niespodziewanie, jak zaczął temat. – Posłuchaj, następnym razem musimy spotkać się w takim miejscu, gdzie nikt nie będzie nas podsłuchiwał. Chcę pozostać dla wszystkich anonimowy.
- Rozumiem – pokiwała i chwilę się zastanowiła. – A może w twoim domu?
- Naprawdę chcesz tam iść? – uniósł brwi. – To długa droga z doliny. Znajduje się w niemal najwyższej partii góry.
- Nie martw się, ten jeden raz przeniosę się Portalem – odparła i uświadomiwszy sobie, że Beth wciąż na nią czeka, rzekła: – Muszę już iść.
- Kiedy się spotkamy? – spojrzał jej w oczy. Opuściła wzrok.
- Najwcześniej za kilka dni. Nie chcę, żeby Beth coś podejrzewała.
- Nie mogę się doczekać – gdy popatrzyła na niego pytająco, uśmiechnął się lekko. – Naprawdę. Nie poznałem nikogo bliżej od pięciu lat.
Złapał ją za rękę.
- Pamiętaj, ufam ci – ściszył głos i pochylił się lekko w jej stronę. – I ty też możesz mi zaufać.
- Wiem to.
            Stali tak przez krótką chwilę, aż w końcu rozdzielili się i ruszyli w dwie przeciwne strony. Julia już za nim zatęskniła. Tyle chciała się od niego dowiedzieć. Poza tym czuła się przy nim bezpieczna. Chociaż nie znała go zbyt dobrze, automatycznie stał się jedną z trzech osób, przy których tak się czuła. Gdy minęła Beth, odwróciła się na chwilę, lecz Miraha już za nią nie było.
           



            Pomimo tego, iż właściwie wszystko sobie wytłumaczyły, Beth obraziła się na Julię. Całą drogę do Akademii pokonały w milczeniu. W korytarzu rudowłosa wymamrotała jakieś pożegnanie i ruszyła prosto do swojego pokoju. Julii było bardzo przykro z tego powodu. Kolejna tajemnica, o której nie mogła powiedzieć Beth. Czy to kiedyś się skończy? Miała szczerą nadzieję, że tak, i to wkrótce. Niestety nie miała innego wyjścia. Sekrety między nią a Mirahem są zbyt ważne, by ujawniać je komukolwiek.
            Blondynka ruszyła w stronę swojego pokoju. Czuła niedosyt po rozmowie z chłopakiem. Był bardzo tajemniczy. Co chciał powiedzieć przez to, że nigdy nie odkryje swojej Mocy? I dlaczego cała magia w Aesii jakby wyparowała? Nie tylko te pytania kotłowały się w jej głowie. Dlaczego Rona izoluje ją, jakby była małym pisklęciem, niegotowym na spotkanie ze światem? Czy to ma jakiś związek z ludźmi, z którymi spotkała się wtedy dyrektorka? Już dzięki tym kilku zdawkowym informacjom otrzymanych od kuzyna Julia wnioskowała, że musi dziać się naprawdę wiele.
            Wokół niej działo się wiele rzeczy naraz. Z pozoru niezauważalne, jednak gdy tylko zwróciła na nie uwagę, okazywały się mieć jakiś ukryty sens, wagę. Coraz mniej rozumiała. I coraz więcej chciała się dowiedzieć.
            Otworzyła drzwi, weszła do swojego pokoju i rzuciła się na łóżko. Usłyszała „szczeknięcie” Willy’ego, a po chwili także ruch na poduszce.  
- Przepraszam, że cię nie zabrałam… - powiedziała cicho. – Miałam ważne spotkanie.
            W odpowiedzi pies zwinął się w kłębek. Uśmiechnęła się i pogłaskała go lekko po łbie. Po pięciu minutach osunęła się w ramiona snu.


            Tristan uniósł rękę z dużym nożem i błyskawicznie opuścił ją w dół. Z brzucha lwa trysnęła czarna krew. Julia uklękła na ziemi. Nie miała siły krzyczeć. Tyle razy już to robiła. Teraz jej gardło było zdarte, niezdolne do wydania najcichszego dźwięku. Tak jej się przynajmniej zdawało do czasu, gdy lew odwrócił głowę w jej stronę.
            Ludzkie oczy zdały jej się znajome. Wtem uzmysłowiła sobie, że są to oczy Miraha. Zdała sobie sprawę, że widziała je we wszystkich koszmarach z udziałem Tristana i lwa. Z jej ust wyrwał się dziki wrzask. Wrzask rozpaczy, bólu i przerażenia. Policzki momentalnie stały się mokre od łez. Chciała wstać i podbiec do konającego zwierzęcia, jednak nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

           
            Obudziła się zlana potem. Usiadła na łóżku, ciężko dysząc. Odgarnęła z twarzy mokre kosmyki włosów i uspokoiła oddech. Kiedy już prawie całkowicie pozbyła się myśli o koszmarze, usłyszała czyjś cichy oddech. Spojrzała przed siebie. Wydała z siebie stłumiony okrzyk.
            W wejściu do pokoju stała Diana. Jej czarne loki, zawsze perfekcyjnie ułożone, teraz sterczały na wszystkie strony. W nikłym świetle bijącym od księżyca, twarz nabrała białej barwy. W ciemnych oczach krył się gniew.
- Juleczko – zachichotała. – Śpij dalej. Nie przejmuj się mną.
- Co tu robisz o tej porze? – wychrypiała Julia.
- Chciałam cię odwiedzić – uśmiechnęła się promiennie brunetka. – I dać ci prezent. Zostanie z tobą na zawsze. Uwierz mi.
- Co masz na myśli?... – dziewczyna nie chciała dać po sobie poznać, że się boi.
            Diana wyciągnęła coś z kieszeni. Metalowy przedmiot błysnął, odbijając poświatę księżyca. Scyzoryk.
- Diano… - wyszeptała Julia, czując, jak wzbiera w niej panika. – Odłóż to. Proszę cię.
- O nie – syknęła czarnowłosa. – Nie będziesz mi rozkazywać. Nie ty. Wszystko widziałam. Nie myśl sobie, że jestem głupia. 
- Co takiego? O czym tym mówisz?
- Jesteś suką. – dziewczyna postąpiła krok naprzód. – Najzwyczajniejszą w świecie suką. A takie jak ty nie będą wchodzić mi w drogę. Nigdy.
- Uspokój się…
- Zamknij się, bo jeszcze bardziej się pogrążysz. Miarka się przebrała – Julia usłyszała szczękniecie wysuwanego ostrza. – Ciekawe, czy jak zrobię ci małe znamię na czole, nadal będzie cię chciał.
- Kto? – zdziwiła się Julia.
Z jednej strony chciała grać na zwłokę, z drugiej natomiast dowiedzieć się, o co chodziło Dianie.
- Kyle – warknęła. – Naprawdę jesteś taka durna czy tylko taką grasz? Zapamiętaj to sobie: Diana nigdy nikomu nie ustępuje. Będę chciała z nim zerwać, to zerwę, ale bynajmniej nie dlatego, że ty tego chcesz.
- Nie wiem o co ci chodzi, zrozum to! – panika osiągnęła poziom zenitu. – Nie widziałam Kyle’a od ponad trzech tygodni!
- Jesteś żałosna – wywróciła oczami Diana i rzuciła się na nią.
            Poruszała się z niebywałą szybkością. Jednym susem pokonała dzielące ich metry. Była bardzo zwinna. Niespodziewanie przyłożyła Julii coś do ust. Dziewczyna zaczęła się szarpać i próbować krzyczeć, jednak z każdym kolejnym krótkim wdechem coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że coś jest nie tak. Nagle zdała sobie sprawę, że Diana dociska jej do buzi chustkę nasączoną chloroformem. Wiedziała, że jeśli się podda, zaraz straci przytomność. Liczyła się każda sekunda, każdy ruch.
            Resztkami sił wykręciła się na łóżku kopnęła na ślepo. Rozległ się okrzyk bólu. Dłoń zaciśnięta na ustach Julii odskoczyła w bok, a wraz z nią śmierdzący materiał. Julia zaczęła kaszleć, walcząc z samą sobą, by pozostać na jawie. Obraz przed jej oczami zaczął się zamazywać, jednak nie mogła dłużej odpoczywać. Diana z rykiem wznowiła atak, tym razem chcąc zadać cios scyzorykiem.
            Nie zdążyła jednak wykonać żadnego ruchu, ponieważ nagle coś zwaliło ją z nóg. Gruchnęła na drewnianą podłogę z jękiem. Wybawcą okazał się być Willy, który rzucił się z impetem na Dianę.
- Willy – wychrypiała Julia, nadal walcząc z mdłościami.
Pies nie zwrócił na nią uwagi. Zamiast tego obnażył kły i warknął przeciągle na Dianę.
- Co to za kundel?! – wrzasnęła rozwścieczona.
Julia już miała coś powiedzieć, gdy nagle żarówka wisząca na suficie rozbłysła, zalewając pokój ciepłym blaskiem. W progu stała Rona, kilku nauczycieli i uczniów. Na ich twarzach malowały się niewyspanie, lęk i niedowierzanie.
- Co to za krzyki po nocy...? - wzrok dyrektorki pobiegł najpierw w stronę scyzoryka ściskanego w dłoni przez Dianę, a później zatrzymał się na chusteczce nasączonej trucizną. - Co tu się dzieje?! – syknęła. – Panno Travis, panno Dannorth! Możecie mi to wytłumaczyć?!
            Julia wzięła wdech, jednak to tylko pogorszyło sytuację. Jeszcze bardziej zakręciło jej się w głowie. W ustach ciągle czuła gorzki posmak chloroformu. Zaniosła się kaszlem i opadła bez sił na materac. Przegrała walkę. Obraz całkiem stracił ostrość, a dźwięki wokół zlały się w jeden bełkotliwy hałas. Jak przez ścianę słyszała podniesione głosy nauczycieli i płaczliwe tłumaczenia Diany. Leżała wpatrując się w sufit i po jakimś czasie odpłynęła.




 - Panienko Travis…
 - Co się dzieje?... – jęknęła przeciągle.
 - Już dobrze, moja mała – tym razem głos stał się wyraźniejszy.
            Otworzyła oczy i rozejrzała się. Leżała w białej pościeli, w nieznanym jasnym pokoju. Nad nią pochylała się jedna z pielęgniarek pracujących w Akademii  - starsza kobieta o pulchnej dobrodusznej twarzy i ciemnych włosach spiętych w kok. Na czubku jej głowy sterczał śnieżnobiały czepek. Ciemnoróżowe usta rozchyliły się w promiennym uśmiechu.
- Nie musisz się niczym martwić – powiedziała, prostując się. – Na szczęście nie nawdychałaś się tego zbyt dużo.
- Diana…
- O nią również się nie martw – brwi kobiety zmarszczyły się. – Pani Rona zgłosiła całą sprawę jej rodzicom. Przyjadą po nią jeszcze dzisiaj.
- Muszę wstać… - szepnęła Julia.
- Nie powinnaś się przemęczać – pielęgniarka uprzedziła jej ruch i przytrzymała ją.
- Dam radę – mruknęła dziewczyna.
Kobieta zawahała się, ale po chwili zabrała ręce. Julia ostrożnie usiadła na łóżku. Ku jej zadowoleniu, ciało było chętne do współpracy.
- Chcę porozmawiać z Roną.
- Naturalnie – kobieta zaczęła się krzątać po pokoju.
            Ściany, podobnie jak podłoga, wyłożone były białymi kafelkami. W kącie stały przeszklone regały wypełnione lekami. Kolejne podobieństwo do ziemskiego wymiaru. Musieli je sprowadzać właśnie z niego.
            Po chwili Julia otrzymała szklankę wody. Wypiła ją pospiesznie, chociaż jedyne, czego teraz pragnęła, to porozmawiać z dyrektorką.
            Powoli, starając się nie zataczać jak pijak, skierowała się długim korytarzem do głównego salonu z eskortą w postaci pielęgniarki. Niedługo potem dotarły do gabinetu Rony. Sądząc po jasności, musiało być już południe. Po drodze mijały wielu uczniów. Każdy z nich odprowadzał wzrokiem tę niecodzienną parę. Julia czuła się z tym nieswojo, jednak nie dała po sobie tego poznać. Teraz cała szkoła będzie dyskutować tylko o wydarzeniach z wczorajszej nocy. Niewiele ją to jednak obchodziło. W obecnej chwili najbardziej zastanawiał ją powód wizyty Diany. Mówiła coś o Kyle’u… O co mogło jej chodzić? Przecież nie było go od dwóch tygodni w Akademii, a już zwłaszcza nie widział się z Julią. Dziewczyna miała nadzieję, że Rona będzie w stanie jej to wszystko wytłumaczyć.
            Pielęgniarka zapukała do drzwi, a gdy rozległo się przytłumione „Proszę”, wprowadziła Julię do środka. Zastała Ronę w porze picia herbaty. Na biurku znajdował się piękny kompletny serwis herbaciany, a także talerzyk z czekoladowymi ciastkami.
- Julio – powiedziała Rona ze zdziwieniem i nutą troski. – Nie powinnaś odpoczywać?
- Czuję się dobrze – skłamała. – Chciałam się dowiedzieć, co się dzieje.
Dyrektorka zmierzyła ją badawczym spojrzeniem.
- Gautheo…
- Tak, pani Rono? – spytała pielęgniarka.
- Proszę, zostaw nas same. Mamy parę rzeczy do omówienia.
Kobieta posłusznie spełniła prośbę.
            Dyrektorka westchnęła. Odłożyła na biurko filiżankę i splotła ręce na piersi.
- Diana zostaje odesłana do domu – powiedziała powoli, ważąc każde słowo. – Nie dostaje dyplomu ukończenia Akademii, otrzyma za to dokument uzasadniający moją decyzję. Zachowanie naganne, zagrażające innym uczniom.
            Julia milczała.
- Nie rozumiem – pokręciła głową Rona. – Była dobrą uczennicą. Dochodziły do mnie pogłoski o tym, że nie jest zbyt przyjacielska w stosunku do rówieśników, jednak nigdy nie podejrzewałabym jej o coś takiego.
- Przykro mi – odparła dziewczyna. W duchu jednak cieszyła się, że już nigdy nie spotka tej jędzy. Uprzykrzała wszystkim życie. Jej samej niemal je odebrała. – Co do… ostatniej nocy, wspominała coś o Kyle’u. Wiesz może, o co jej chodziło?
Rona uniosła na nią wzrok.
- Ach, tak – powiedziała. – Kyle wrócił dzisiaj z samego rana.
- Co takiego?! – oniemiała Julia.
Ta wiadomość spowodowała, że zmiękły jej nogi, zabiło mocniej serce, skurczył się żołądek i zakręciło się w głowie. Do tego doszedł szok wymieszany ze szczęściem i zdenerwowaniem jak przed występem na scenie.
- Możesz do niego pójść – uśmiechnęła się kobieta. – Jednak poruszaj się po Akademii w towarzystwie Gauthei lub innej pielęgniarki do czasu, aż poczujesz się lepiej. Mam jeszcze jedną prośbę. Nie męcz zbytnio Kyle’a. Podobno czuje się fatalnie.
- Czuje się fatalnie? – Julia zaniepokoiła się.
- Tak, on… a zresztą – machnęła dłonią. – Lepiej, żeby sam ci to wytłumaczył. Powiem tylko, że bardzo go wyczerpały te… ćwiczenia.
- Rozumiem – pokiwała głową Julia. – Przepraszam cię, ale pójdę z nim porozmawiać.
- Dobrze, dobrze – dyrektorka podniosła z powrotem filiżankę i odwróciła się do niej plecami, dając wyraźnie do zrozumienia, że chce pobyć sama.
            Dziewczyna nie potrzebowała tego sygnału, by opuścić gabinet. Wypadła z niego i biegiem skierowała się w znajomą stronę, w miejsce, gdzie nie była od trzech tygodni.
Z ledwością wymijała licznych uczniów. W końcu trafiła do korytarza i popędziła nim na niemal sam koniec. Zatrzymała się dopiero przed drzwiami do jego pokoju.
            W jej umyśle niczym neon świeciły się słowa „Kyle już wrócił!”. Czując mieszaninę strachu, radości, adrenaliny, a także bolesne skurcze w żołądku, wzięła głęboki wdech. Chciała go zobaczyć przez te wszystkie dni. Chciała mu opowiedzieć o Mirahu, Willy’m, Beth, usłyszanej w podziemiach rozmowie… I wreszcie nadszedł ten moment. Pozbierawszy cały spokój i opanowanie, na jakie była się teraz w stanie zdobyć, zapukała do drzwi. Nie czekając na odpowiedź, delikatnie je uchyliła i weszła do środka.
            Rozejrzała się po wnętrzu. Powietrze wypełniał znajomy zapach drzewa sandałowego, jak zawsze przyprawiający ją o szybsze bicie serca. Z pozoru pokój wyglądał na pusty. Dopiero po chwili zauważyła, że kołdra na łóżku delikatnie się porusza.
- Rono – rozległ się spod niej przytłumiony głos chłopaka. Żołądek Julii podskoczył i wykonał kolejnego fikołka, jakby bawił się z nią w jakąś głupią grę. – Mówiłem ci, że mam uzupełniony deficyt białka. Nie, nie potrzebuję udek kurczaka. Ale jeśli już tak bardzo chcecie mi coś wcisnąć, to wolę kaczkę. W sosie własnym, nadziewaną jabłkami.
 - Kyle – odchrząknęła.
            Kołdra błyskawicznie odskoczyła w górę, odsłaniając głowę chłopaka. Zaparło jej dech w piersi. Już zapomniała, jaki jest przystojny. Miedziane włosy sterczały na wszystkie strony, zapewne przez to, że spał, jednak i tak wyglądały idealnie. Policzki miał lekko zaczerwienione. Szeroko otwarte oczy wydawały się tak błękitne, jak tafla wód Pacyfiku. Wyglądał jeszcze piękniej, niż w jej snach.
- Julia… - szepnął.
- Przyjechałeś i nic mi nie powiedziałeś? – zaśmiała się, chociaż głos lekko jej drżał.
- Przepraszam, to przez te… wydarzenia – powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. – Jak się czujesz?
- Dobrze. Bardziej martwię się o ciebie.
            Usiadła na skraju łóżka.
- Gdzie byłeś? – zapytała łagodnie. Po ponad trzech tygodniach rozłąki, nadal nie mogła uwierzyć, że są razem w tym samym pomieszczeniu. – Dlaczego tak nagle wyjechałeś? Nic mi nie wspominałeś… Niepokoiłam się.
- Julio…
- Nie uwierzysz! – pokręciła głową, nie wiedząc, od czego zacząć. – No więc, pewnie uznasz mnie za nierozważną, ale przygarnęłam dzikiego psa. Tak właściwie, nie był do końca dziki, ponieważ nigdy nie wykazał agresji ani strachu. Nazwałam go Willy.
            Policzek chłopaka delikatnie drgnął.
 - Pewnego dnia poszłam z nim na spacer – ciągnęła. – Pominę nieistotne szczegóły, ponieważ chcę ci powiedzieć, że poznałam na nim Altharisa. Tak! Samego Altharisa!
- Julio – powtórzył.
- Ale to nie koniec – przerwała mu. Rozpierały ją emocje, informacje kotłowały się w głowie, wydobywając się z ust pod postacią nieprzerwanego potoku słów. – Wkradłam się do podziemi Akademii i usłyszałam przez przypadek rozmowę Rony i kilku dziwnych osób. Mówili również o mnie. Kompletnie nie wiem, o co im chodziło.
- Posłuchaj…
- Ale przez cały czas miałam przy sobie Beth i Willy’ego. Musisz ich poznać. Gdyby nie Willy, Diana mogłaby mi wczoraj w nocy zrobić krzywdę. Jest kochanym psem. Bardzo się do niego przywiązałam. Ty też go polubisz– westchnęła. – Najgorsze były spacery. Nie zawsze byłam w stanie tworzyć Portale. Czasami musiałam…
- Przeprowadzać go na zewnątrz przez Akademię – przerwał jej. Spojrzała na niego zaskoczona. – Tak, wiem.
- Jak to? – zdziwiła się. – Skąd to wiesz?...
Kyle wypuścił ze świstem powietrze.
- Beth ci powiedziała? – drążyła Julia. – Już się poznaliście?
- Tak jakby – powiedział cicho.
- Tak jakby? – powtórzyła i wstała. – O co ci chodzi?
Zapadła między nimi cisza.
- Jakby to powiedzieć… Wiem, co robiłaś podczas tych trzech tygodni, Julio.
- Jak to? – coraz mniej rozumiała.
- Wiem to, ponieważ ciągle przy tobie byłem – rzekł z trudem, jakby mówił wbrew sobie.
- Kyle, zaczynasz mnie przerażać. – wyszeptała, cofając się.
Dobry humor jakby z niej wyparował.
            Chłopak uniósł na nią wzrok. W jego oczach kryły się ból i skrucha.
 - Pamiętasz swoją rozmowę z Beth, kiedy przyprowadziłaś… Willy’ego do Akademii po raz pierwszy? – zapytał retorycznie. Pamiętała. Wiedziała również, do czego może zmierzać. Nie chciała jednak tego słyszeć. – Powiem ci tak: miała rację. Miała rację, co do tego, że pies był Zmiennokształtnym.





I jak? Był moment zaskoczenia? Mam nadzieję, że tak :D.
Tak więc wracamy na bloga z nowym rozdziałem, niczym Kyle do Akademii. Mam nadzieję, że się Wam podoba. Akcja zaczyna nam się trochę zapętlać. Ale to dobrze :) Lubię zawiłą akcję - niezależnie od tego, czy ją tworzę, czy jedynie poznaję w czytanych książkach. 
Jak widzicie, zmieniłyśmy szablon na blogu. Ten stary był dosyć... dziwny. Dziękujemy za oddanie głosów w ankiecie. Teraz, w konsekwencji, możemy cieszyć oczęta pięknym kreatywnym szablonem wykonanym przez RoyalRockin z Szablonownicy. Bardzo ją polecam, ma wielki talent. Dziękujemy Ci, Royal! 
Na dzisiaj to tyle. Kolejny rozdział powinien pojawić się za tydzień. Nie jesteśmy jeszcze pewne, co do tego, czy wrócimy do starego systemu poniedziałkowego, ponieważ mamy dosyć trudny okres w szkole.
Zapraszam do komentowania. Jestem naprawdę ciekawa Waszych opinii i reakcji po tym rozdziale :) 
~ Akwarela

środa, 5 marca 2014

Rozdział 20


            Rozległ się piskliwy okrzyk orła. Ptak wylądował na skałach wiszących nad przepaścią i zaczął czyścić sobie pióra. Był na tyle blisko, że Julia bez problemu mogła przyjrzeć się poszczególnym elementom jego ciała. Biała głowa, żółty ostro zakrzywiony dziób, brunatne ciało i ogon, ostre szpony idealne do chwytania zdobyczy oraz oczywiście potężne szeroko rozłożone skrzydła. Łeb ptaka na chwilę wyłonił się z pierza, by wydać z piersi kolejną długą eksklamację, po czym powrócił do przerwanej czynności. Krzyk zwielokrotnił się echem wśród pobliskich skał i turni. Brzmiał niczym radosne i dumne słowa Ja tu jestem królem! Nie na darmo bielik zwany jest królem ptaków i przestworzy. Nagle rozłożył skrzydła i wzbił się w górę, rozbijając powietrze. Uniósł się ponad korony drzew i zaczął zataczać wokół nich powolne okręgi. W locie wyglądał równie wspaniale jak przed chwilą, kiedy stał przycupnięty na skraju gałęzi. Julia podążała oczami za szybującym ptakiem. Niespodziewanie wykonał gwałtowny zwrot i rozpoczął pikowanie w dół, by po chwili zniknąć wśród gąszczu wszelkiej roślinności.
            Czy tak właśnie wyglądała wolność? Para wystających z grzbietu skrzydeł, gęsto obrośniętych lśniącymi piórami, dzięki którym można wzlatywać wysoko ku górze? Lecieć w nieznane, będąc otulonym delikatną kołderką chmur, czując na naprężonej skórze silne opory powietrza, zimne i ciężkie, a jednak tak wyzwalające. Uczucie braku podporządkowania, braku zobowiązań, problemów, trudnych wyborów i wiecznych dylematów. Lot ponad ziemią, z dala od okrucieństwa świata, śmierci, tęsknoty i niepowodzeń. Bycie ponad wszystko to, co przykuwa nas do gruntu i wiąże z nim nierozerwalnie. Chwytanie chwili, tego krótkiego szczęścia i troskliwe pielęgnowanie go, aby zostało z nami jak najdłużej. Aby wypełniło serce, zakorzeniło się w nim głęboko i kiełkowało na całe ciało, powoli obrastało każdą jego komórkę, każdą kroplę krwi. Wolność jest szczęściem. A szczęście jest wolnością.
            Dziewczyna wiedziała, że powinna czuć i to, i to. Ale nie czuła. Stała na porośniętym krótką trawą zboczu góry, opierając się o pień świerka. Wiatr halny co chwila targał jej włosami. Nie miała siły, by wciąż zakładać je za ucho. Poddała się po kilku minutach. Było jej wszystko jedno. Odczuwała wewnętrzną pustkę, dziwną ciemną dziurę zionącą  w jej piersi oraz rozprzestrzeniającą się coraz dalej i dalej. Towarzyszyła jej codziennie, rosnąc w szaleńczym tempie z każdym kolejnym wschodem słońca. Była przy niej i niczym irytująca mucha przypominała o swojej obecności w najmniej odpowiednich momentach.
            Jak to się nazywa? Chandra? A może raczej swoista tęsknota, która jednocześnie rozsadza od wewnątrz jak pochłania coraz głębiej i zmusza do skulenia, zamknięcia się we własnym świecie? Nie. Nie potrafiła tego opisać żadnym ze znanych jej słów.
            Dlaczego czuje się tak źle? Przecież coraz lepiej dogaduje się z Beth. Rudowłosa nie jest może tak przebojowa i żywiołowa jak Kate, czy inne jej ziemskie przyjaciółki, jednak jest coś przyciągającego i budzącego sympatię w jej spokoju i opanowaniu. Zawsze służyła dobrą radą, pomocą, jak i zwyczajnym towarzystwem po lekcjach lub na spacerze. Julia nawiązała również kontakt z kilkoma innymi, mniej lub bardziej intrygującymi, dziewczynami z Akademii. Starała się otoczyć jak największą ilością znajomych, z którymi mogłaby porozmawiać, powygłupiać się, poplotkować.
            Dlaczego czuje się tak źle? Zna przecież odpowiedź. Wszystko to było tylko pozorne. Coś w rodzaju przykrywki, nierzeczywistej maski, którą zakładała przy ludziach, a zdejmowała będąc w samotności. Sztuczny uśmiech, który przyklejała sobie do twarzy każdego dnia, by pod wieczór z ulgą odrzucić go w kąt i zastąpić prawdziwymi emocjami. Wtedy czuła się sobą. I czuła się coraz gorzej. Smutek, niepokój, zaduma i melancholia mieszały się w jej głowie, powodując często nocne koszmary, których treść zapewne miała jakieś znaczenie, ale była tak straszna, że dziewczyna starała się jak najszybciej o nich zapomnieć. To one odbierały Julii chęć do życia. Niektóre wyryły się w jej pamięć niczym słowa na twardej skale, których nic już nie będzie w stanie zatrzeć. Wizja bitwy toczącej się między lwem a Tristanem, powtarzająca się niemal każdej nocy. Willy w postaci wilkołaka, chcący dopaść ją, by rozerwać ją na strzępy, wydrzeć z piersi serce i włożyć je sobie do pyska, delektując się cierpkim smakiem świeżej krwi. Jej matka Azola, krzycząca jakieś niezrozumiałe bełkotliwe słowa, zapewne szaleńcze, sądząc po obłędzie widocznym w jej dziwnie zimnych oczach. Olbrzymie miasto - całe z lodu ukryte u podnóży wysokich szczytów, przy których Góry Esenthor to niewinne pagórki, trawione przez srebrny, nierealny ogień, zalewane morzem rozpaczy i strachu, przejmującego aż do szpiku kości.
            I ten najgorszy. Z udziałem Kyle’a.
Za każdym razem chłopak stał na skraju przepaści, której końca próżno by szukać. Zarówno pod nim, jak i nad nim rozciągał się czysty, aż kłujący w oczy błękit nieba. Słońce oświetlało jego ręce i twarz. Światło odbijało się od gęstych kasztanowych włosów, tworząc wokół głowy chłopaka delikatną, ledwie zauważalną złocistą aureolę. Naprężone mięśnie i zaciśnięte z determinacją dłonie oraz usta zdradzały napięcie, może nawet złość. Mimo to wyglądał jak prawdziwy anioł. Wokół panowała cisza, która bynajmniej nie dawała poczucia spokoju. Była to bowiem cisza przed burzą.
Zazwyczaj Kyle zwracał się twarzą do Julii z lekkim uśmiechem. Był to jednak uśmiech fałszywy, wymuszony. Widać było, że chłopak nie może czuć szczęścia. Nie był to nawet smutek. Było to jakieś głębsze uczucie, którego powód, choć nieznany Julii, powodował w niej obawę.
 - Czasami chciałbym tam wrócić, wiesz? -  powiedział w śnie sprzed dwóch nocy.  
 - Gdzie? – padło pytanie, to samo co zawsze.
 - Do domu -  westchnął.  
Jego oczy co chwila zmieniały odcień. Czasami był to głęboki turkus, innym razem bardzo jasny błękit. Zawsze brakło jednak jednego – tego prawdziwego, a zarazem najpiękniejszego – nieskazitelnego koloru nieba. To był kolejny powód, przez który Julia nie lubiła tego snu. To nie był prawdziwy Kyle. Nie ten, którego znała.
Nie ten, który pocałował ją w przeddzień swojego wyjazdu.
 - W takim razie wróć ze mną do Akademii… -  zaproponowała nieśmiało, choć dobrze wiedziała, że nie o to mu chodziło.
 - Do Akademii? – prychnął pogardliwie. - Czy według ciebie można ją nazwać domem? Błagam!
 - Wobec tego, co nazywasz domem?
            Chłopak zapatrzył się na nią w zamyśleniu. Łagodne i regularne rysy jego twarzy ukazywały znudzenie i zadumę, ale również coś tajemniczego, czego nie potrafiła odszyfrować.
- Zbyt wiele razy cię narażałem - odparł w końcu, lecz ton jego głosu nie zdradzał żalu. Było to po prostu zwyczajne stwierdzenie. - Ale już nie mogę. Nie chcę. Nigdy więcej.
- O co ci chodzi? -  Julia chciała złapać jego rękę, ten jednak cofnął się. Zaczął w niej narastać strach. - Kyle, proszę!
- Nie lubię tego imienia… - wyszeptał ledwo dosłyszalnie. - Nigdy go nie lubiłem.
            Cofnął się kolejne pół kroku. Dziewczyna nie była do końca pewna, co zamierza zrobić ani co ma na myśli, jednak postanowiła grać na zwłokę.
- Mi się podoba - siliła się na lekki ton, jednak miała bardzo złe przeczucia. Sen był tak realny. Zbyt realny. - A tak właściwie, gdzie teraz jesteś?
- Tutaj, z tobą - uniósł brwi, rozbawiony. - Ale już mnie to nudzi. Chyba pora to zmienić.
- Ach tak…- wyszeptała. Zabolało.
Spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek.
- Ty naprawdę nic nie rozumiesz? - zapytał znużonym tonem, jakby mówił do dziecka.
Nie wiedziała co odpowiedzieć. Jej milczenie potraktował najwyraźniej jako potwierdzenie, ponieważ zacisnął usta i pokiwał głową.
- Ratuj Aesię, księżniczko. Na mnie już czas.
- Zaczekaj! - zawołała, nie kryjąc desperacji w głosie. - Nie mogę jej uratować bez ciebie… Proszę, zostań ze mną.
- Przepraszam, muszę już iść - pomachał jej ręką na pożegnanie.
Podłoże, na którym oboje stali, zaczęło pękać. Niebo wyblakło, zupełnie jak stara fotografia. Nawet sam chłopak stał się dziwnie zamazany niczym odległe wspomnienie.
- Nie odchodź… - załkała. - Proszę cię…
- Nie zrób sobie beze mnie krzywdy - uśmiechnął się.
Przez ułamek sekundy dostrzegła w nim swojego dawnego Kyle’a. Potem jednak skoczył w przepaść i wszystko wokół niej całkowicie się rozsypało. Po chwili ogarnęła ją ciemność. Każdy sen kończył się tak samo.
            Julia potrząsnęła głową. Zorientowała się, że wspomnienie koszmaru wywołało u niej łzy. Otarła je ręką i patrzyła, jak znikają z powierzchni dłoni, zostawiając za sobą lśniący ślad.
            Tego typu sny były najspokojniejsze ze wszystkich, jakie ostatnimi czasy miewała. Jak się okazało, tylko na pierwszy rzut oka. W rzeczywistości to właśnie one najbardziej ją przerażały. To wszechogarniające uczucie czającego się zła, strachu. Dziwne słowa Kyle’a, jego zachowanie, tak oschłe i niechętne w stosunku do niej. No i w końcu jego skok, jakby wszystko chciał zakończyć, odciąć się od niej i odejść. Na zawsze.
            Wiedziała, że każdy jej sen ma jakieś ukryte znaczenie. Właśnie dlatego tak się ich bała. Żałowała, że miała jakiekolwiek pretensje do chłopaka. Wypominała sobie, że tak zimno go traktowała jedynie przez to, że była zazdrosna o Dianę. Teraz jednak chciała wiedzieć, czy jest cały, zdrowy i bezpieczny. Z każdym kolejnym dniem narastała w niej coraz większa tęsknota i niepokój. Nie było go już ponad dwa tygodnie. Tak bardzo jej go brakowało. Nie nastawiała się na to, że wywiąże się między nimi coś głębszego niż dotychczas. Po prostu chciała poczuć jego bliskość. Słyszeć jego śmiech i śmiać się razem z nim. Wiedzieć, że nie chce od niej odejść. Mieć pewność, że Kyle ze snu nie okaże się tym prawdziwym.
            Kolejna łza spłynęła po jej policzku.
- Kyle... – szepnęła cicho imię, tak często powtarzane w myślach. – Gdzie jesteś?



            Willy popędził cwałem w dół zbocza, wesoło merdając ogonem. Julia przewróciła oczami i pobiegła jego śladem. Zdążyła się przyzwyczaić do dziwnych zachowań czworonoga.
            Gdy wbiegła do lasu, omal nie przewróciła się o wystający korzeń. Ściółka była śliska, a teren opadał coraz bardziej stromo w dół, przez co musiała znacznie zwolnić tempo. Wtem wymijając kolejne drzewo, usłyszała nikły szelest liści tuż po lewej stronie. Kątem oka zauważyła, że coś wyłania z gąszczy. Zatrzymała się i raptownie odwróciła. Oniemiała. Kilkanaście metrów dalej stał nie kto inny jak…
- Altharis! – wydukała zdziwiona. - Co ty tu robisz?
- Chciałem cię zapytać o to samo … - odpowiedział równie zaskoczony.
            Miał na sobie to samo ubranie, co kilka dni temu przy ich pierwszym spotkaniu. Różnicą był tylko przewieszony przez pierś łuk z ciemnego drewna oraz kołczan pełen czarnych strzał, który wisiał na jego ramieniu. Pod pachą trzymał martwego szarego królika. Jego twarz nadal ukryta była w cieniu kaptura. Julia zastanowiła się, czy kiedykolwiek będzie jej dane ujrzeć oblicze samotnego łowcy.
- Góry Esenthor ciągną się aż po horyzont, a my znowu się spotykamy? – uniosła brwi. – Nie sądzę, żeby był to przypadek.
- Co sugerujesz?
Jego głos miał miły, choć ledwo słyszalny akcent. To dziwne, że zauważyła to dopiero teraz.
- Nie udawaj – zaśmiała się. – Śledzisz mnie. Ale nie martw się. Naprawdę poradzę sobie bez osobistego ochroniarza.
- Nikogo nie śledzę ani nie zamierzam cię chronić – żachnął się. – Wracałem właśnie z polowania. Nie wiem, jakim cudem się spotkaliśmy.
            Julia czuła, że dla własnego bezpieczeństwa powinna pożegnać się z chłopakiem, ruszyć dalej i zapomnieć o całej sytuacji. Coś jednak kazało jej zostać i ciągnąć dalej rozmowę.
- Nie sądzisz, że to dziwne? To, że znowu się na siebie natknęliśmy?
- Może trochę… - przyznał. – Nic już nie wiem. Ostatnie trzy dni były…dziwne. Czuję się inaczej niż zazwyczaj.  
- Naprawdę? – otworzyła szerzej oczy ze zdziwienia. Przybliżyli się do siebie o kilka kroków, jednak nadal dzieliły ich metry. – Mam tak samo. Tego dnia… Kiedy mnie uratowałeś, poczułam to po raz pierwszy.
- Ja również – wyglądał na równie wstrząśniętego. Przez chwilę oboje milczeli, jednak Altharis szybko przerwał ciszę. – W ogóle cię nie znam, a jednak…
- …czuję, jakbym cię znała od zawsze – dokończyła za niego.
- To właśnie miałem powiedzieć. Chyba nie jest to całkiem normalne.
            Zza pobliskich krzewów znienacka wypadł Willy. Podbiegł do Julii i zaczął wesoło brykać wokół niej.
- Willy! – zawołała srogo. – Zły pies! Nie wolno ci tak nagle uciekać. Rozumiesz?
Altharis parsknął śmiechem. Ta spiorunowała go wzrokiem.
- Co cię tak bawi? – zabrzmiało to bardziej opryskliwie niż się spodziewała.
- Nic – odchrząknął. – Zupełnie nic.
            Znowu zapadła między nimi krępująca cisza, tym razem dłuższa. Willy wciąż przenosił wzrok z jednego na drugie, jakby na coś oczekiwał. Altharis ponownie przerwał bezgłos.
- Czas na mnie – mruknął i poprawił kołczan wiszący na ramieniu.
- Na mnie też…
- Myślisz, że jeszcze się spotkamy?
- Nie wiem – wzruszyła ramionami, chociaż znała odpowiedź na to pytanie. – Tak naprawdę powinnam teraz być w Akademii i uczyć się do Testu na Strażnika.
- Jesteś uczennicą Akademii Rony? – uniósł głowę, przez co kaptur narzucony na jego głowę lekko się obsunął, odsłaniając kosmyk blond włosów.
Julia przygryzła wargę, zdając sobie sprawę z wagi swoich słów. Nie mogła chyba bardziej się pogrążyć. Nie wolno jej zdradzać swojej tożsamości nieznajomym. Szczególnie tym poznanym w bezludnych górach.
- Tak – odpowiedziała szybko i cmoknęła na psa. Najwyższa pora już się zbierać. – A więc…żegnaj Altharisie, Duchu Esenthor. Miło było mi ciebie znów spotkać, ale niestety czas nagli. Bywaj!
- Żegnaj… nieznajoma Strażniczko. Niech Tya-Mir, twój ojciec, ma cię w swej opiece.
            Uśmiechnęła się, słysząc to nietypowe pożegnanie, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła w dół zbocza. Willy po chwili konsternacji potruchtał za nią. Zrobiło jej się trochę smutno na myśl, że być może już nigdy więcej nie spotka tego tajemniczego człowieka. Po raz kolejny natknęli się na siebie, choć żadne z nich tego nie planowało. Być może to przeznaczenie. W końcu nigdy nie wiadomo, kim tak naprawdę może się okazać Altharis.
            Nie uszła nawet czterdziestu metrów, gdy niespodziewanie w jej głowie eksplodował potworny ból. Ścisnął ją niczym imadło i na kilka sekund straciła zmysły wzroku i słuchu. Miała wrażenie, że czaszka pęka jej na pół. Krzyknęła, choć nie była pewna, czy wydała z siebie jakikolwiek dźwięk. Nie wiedziała czy jest na jawie czy w śnie. Czy ten okropny ból jest prawdziwy? Może to tylko wymysł, urojenie? Ale czy ułuda może być tak realna? Sen z Kylem był na to dowodem. W jednej chwili uczepiła się wspomnienia tego koszmaru, by nie dać porwać się obłędowi. Może już stała się szaleńcem? Na ten moment ciężko było stwierdzić cokolwiek. Wtem ból nieco ustąpił. Odzyskała wzrok i słuch. Co prawda wszystko nadal wydawało się przytłumione i odległe, jednak wiedziała, że znowu jest w górach Esenthor. Czuła pod sobą wilgotną ściółkę, zapach sosen i lekki wiatr. Ze zdziwieniem stwierdziła, że leży skulona na ziemi. Jak przez ścianę usłyszała szczeknięcie Willy’ego. Poczuła, jak na jej ramieniu zaciska się czyjaś ręka. Zalała ją nowa fala bólu, która  niemal ponownie pociągnęła ją w ciemność.
- Nie…- odtrąciła zaciśniętą na ramieniu dłoń.
W tej samej chwili cierpienie nieznacznie ustało. Poczuła, że wciąż posiada w mięśniach resztki sił.
- Nic ci nie jest? – rozległ się melodyjny głos.
Z wysiłkiem udało jej się odwrócić głowę. Tuż obok niej klęczał Altharis.
- Zasłabłam – powiedziała ledwo dosłyszalnym głosem. – Nie mam siły...
- Co się stało? Boli cię głowa?
- Tak… Bardzo – mruknęła, nadal czując pulsujący ból.
Obraz przed jej oczami co chwila się zamazywał. Pochylone nad nią sylwetki chłopaka i psa były jedynie kolorowymi plamami odróżniającymi się na tle szmaragdowej roślinności.
- Pomogę ci wstać i może uda mi się doprowadzić cię do Akademii – zaproponował po chwili.
- Nie będziesz mógł wejść na jej teren – wychrypiała. – Zaklęcie Rony obejmuje obszar nawet do stu metrów.
- Jakoś dam radę – odparł.
            Dziewczyna chciała wytłumaczyć mu, że to nie ma sensu, jednak zabrakło jej energii, by wydobyć z siebie choćby jeszcze jedno słowo. Nagle Altharis zadał tak dziwne pytanie, że nie była pewna, czy na pewno nadal jest przytomna.
- Dlaczego tak się świecisz?
- Co takiego? – szepnęła zdumiona, i zebrawszy wszystkie siły, spojrzała na niego z uwagą.
- To chyba przez Magnasis… Świeci wyjątkowo mocno.
            Twarz chłopaka tym razem była niemal w pełni widoczna. Rzeczywiście, oświetlało ją błękitne światło płynące z magicznego minerału. Gdy wreszcie, po tych kilku dniach domysłów i wyobrażeń, zobaczyła, jak naprawdę wygląda, zaparło jej dech w piersi. Pomijając fakt, że był znacznie przystojniejszy niż w jej wyobraźni, uzmysłowiła sobie, że gdzieś już go widziała. Było to dalekie wspomnienie, może nawet nierzeczywiste, jednak w dziwny sposób próbowało przekonać jej rozum, że jest prawdziwe. Nie przypominał nikogo ze znajomych dziewczynie osób, jednak znała jego twarz, jakby widziała ją na pewnej fotografii i dobrze zapamiętała. Coraz bardziej zaczynała ją przerażać ta część umysłu, wciąż pozostająca nieodkryta.
             Na czoło Altharisa opadały proste bardzo jasne blond włosy. Jego oczy były w kształcie migdałów, jednak w tym świetle nie potrafiła rozpoznać ich koloru. W dodatku nadal pozostały rozmazane. Pod zgrabnym, jak na chłopaka, nosem rozchylały się w lekkim uśmiechu wąskie usta. Na policzkach pojawiły się ledwo zauważalne dołeczki. Julia nie wiedziała, dlaczego tak bardzo zwracała uwagę na każdy szczegół jego wyglądu, jednak nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Wydał jej się tak znajomy, lecz jednocześnie obcy, nierealny. Chciała przyswoić sobie jego obraz, nauczyć się go, tak jak to było w przypadku Tristana i Kyle’a.  
            Brwi chłopaka, które były o kilka odcieni ciemniejsze od włosów, zmarszczyły się, a usta zaczęły się poruszać, wymawiając kolejne słowa. Nic jednak nie słyszała. Dzwoniło jej w uszach i kręciło się w głowie. Nadal wpatrywała się w Altharisa. Starała się sklasyfikować kolor jego oczu, jednak daremnie. Wszystko wokół niej zlało się w jedno. Opadła z powrotem na twardą ziemię, odczuwając zetknięcie głowy ze ściółką niczym uderzenie w ziemię po skoku z przepaści. Nagle poczuła, jak piecze ją lewa ręka – ta sama, którą niedawno dotknął chłopak. Na początku zdawało jej się, że to tylko odrętwienie, jednak pieczenie narastało i już po chwili przerodziło się w palenie. Odczucie było tak realne, jakby skóra płonęła żywym ogniem, jakby ktoś przyłożył jej w tym miejscu rozgrzane obcęgi.
- Moja ręka… - jęknęła.
- Powinniśmy już wyruszyć, jeśli chcemy dojść do Akademii przed zmrokiem – usłyszała przytłumiony głos Altharisa. – Dasz radę wstać?
- Pali… - zacisnęła oczy.
Każdy bodziec docierał do niej z opóźnieniem. Narastało w niej przerażenie. Nigdy nie doświadczyła niczego podobnego. To musiało dziać się za sprawą jakiejś magii. Była tego w stu procentach pewna.
- Ręka? – zdziwił się chłopak. – Która?
- Lewa…
            Poczuła na nadgarstku chłodne dłonie blondyna. Położył jej przedramię na swoich kolanach i zaczął podwijać rękaw kurtki, a po chwili bluzy. Uzmysłowiła sobie, że może zauważyć jej Znaki, jednak była zbyt osłabiona przez przejmujący ból, by zareagować.
- Nic tu nie widzę… - zaczął, jednak nagle zaczerpnął tchu. Dziewczyna poczuła, jak jej żołądek kurczowo się ściska. – To niemożliwe…ty jesteś…Czarownikiem?
- Nie mogłam ci powiedzieć – rzekła cicho, napawając się chłodem jego dłoni, choć to zapewne jej ręka była rozpalona. – Nikomu nie mogę.
- Jakim cudem...? – uniósł wzrok na jej twarz.
W jego oczach kryło się zaskoczenie, ale i niepokój. To ostatnie trochę ją zdziwiło.
- Altharisie – skupiła wszystkie swoje myśli na tym, co chciała powiedzieć. – Proszę cię, zachowaj to tylko dla siebie. Nikomu nie mów, że mnie spotkałeś. To bardzo ważne…
- Masz mnie za głupca? – spojrzał na jej przedramię. – Oczywiście, że to ważne. Masz szczęście, że trafiłaś na mnie. Nikt nie może się dowiedzieć, że żyjesz.
- Co masz na myśli?
Zmarszczył brwi, zaskoczony pytaniem.
- Dwie Fale Antymagiczne… Źródło magii… Nic ci to nie mówi? – gdy zauważył jej zakłopotanie, otworzył ze zdziwienia usta. - Na Arygosa… - wyszeptał. – Nie może być…
- Co się stało? – zapytała nerwowo.
Niemal zapomniała o bólu, choć ten wciąż odbierał jej wszystkie siły życiowe. Teraz czekała w napięciu na słowa Altharisa. Wiedziała, że może powiedzieć to, czego obawiała się przez cały czas.
- Teraz wszystko się zgadza – nie spuszczając wzroku z Julii, cofnął się na kolanach. – Że też nie zorientowałem się, gdy tylko zobaczyłem Magnasis…
            Dziewczyna milczała. Poniosła klęskę. Wiedziała to. Nieznajomy pustelnik dowiedział się o jej tożsamości. Grozi jej niebezpieczeństwo. Kto wie, co strzeli mu teraz do głowy. Nie mogła mu dłużej ufać.
- Nie wiesz nic o Falach. A ten Znak Dża-Sę i Znak Ta-Mir… Tylko jedna osoba posiada je oba – pokręcił głową. – Ale przecież ty podobno nie żyjesz.
            Myślała, że już żadne jego słowa nie zdziwią jej bardziej, niż dotychczas. Myliła się. Dlaczego sądził, że nie żyje? Przecież z tego, czego się dowiedziała, poddani nic nie wiedzieli o ciąży Azoli. Aris najechała królestwo, przez co rodzice Julii musieli uciekać. Tak naprawdę nawet jej ciotka nie wiedziała o tym, że ówczesna królowa była przy nadziei. W takim razie… kim jest Altharis?
- Ale ty jednak żyjesz… czyli jest jeszcze jakaś nadzieja – powiedział z powagą i rozluźnił się nieco. – Chyba jednak to nie będzie nasze ostatnie spotkanie, córko Azoli. Czy może raczej –zaczerpnął powietrza. - Moja kuzynko.




Drodzy Czytelnicy,
Bardzo przepraszam za to opóźnienie. Byłam w ferie za granicą i nie miałam za bardzo możliwości pisania. Mam nadzieję, że wybaczycie :)

Ach... Dwudziesty rozdział. Piękna, okrągła liczba. Wierzę w to, że będzie podobnych jeszcze wiele. W tym miejscu dziękuję Wam, Czytelnikom, za to, że wspieracie nas pozytywnymi komentarzami i dajecie siłę do pisania. Gdyby nie Wy, ten blog nie byłby tak wyjątkowy. Dziękujemy!

Chciałabym pokazać Wam jeszcze zdjęcia z mojego wyjazdu. Tak na poprawę humoru w te chłodne, pochmurne (przynajmniej u nas, w Warszawie) dni. Może skojarzą Wam się z pewnym miejscem opisywanym na naszym blogu? Mi bardzo o nim przypomina to drugie (przepraszam za słabą jakość), zresztą sami zobaczcie:




 Kolejny rozdział powinien tym razem pojawić się, już normalnie, w przyszły poniedziałek.
Zapraszam do komentowania i obserwowania :)
~Akwarela