poniedziałek, 19 maja 2014

Rozdział 22

Witajcie, Drodzy Czytelnicy :)
Przez długi czas nie pojawiało się na blogu nic nowego, za co ja (wraz z Akwarelą) bardzo Was przepraszam. Niestety, wystąpiły pewne problemy techniczne, co w połączeniu z dużą ilością klasówek, które ciągnęły się jedna za drugą, sprawiły, że po prostu nie miałyśmy czasu ani możliwości, by pisać. Teraz jednak oddajemy w Wasze ręce nowiutki rozdział - mamy nadzieję, że przypadnie Wam do gustu. Zapraszamy do czytania :)
 ~ A.K.P.





- Możesz się pospieszyć? – syknął Kai, nerwowo spoglądając zza okna na główny dziedziniec.
- Jeszcze chwila – usłyszał odpowiedź z sąsiedniego pokoju. – Jesteś strasznie niecierpliwy.
- Ja jestem niecierpliwy? – oburzył się. – To ty jesteś wolna jak ślimak.
- Przepraszam bardzo, jestem leopardem – zaśmiała się dziewczynka. – Wszyscy wiedzą, że leopardy są szybsze od wilków.
- Doprawdy? – Kai uniósł brwi. – Ja o niczym takim nie słyszałem. Naste jest najszybszy z plemienia.
- Tylko że Naste ma siedemnaście lat i panuje nad Quezą od sześciu – Liossa wkroczyła do pokoju, kończąc właśnie zaplatać ciemnobrązowe włosy w drugi warkocz. – Nigdy nie będziesz lepszy od niego.
            Kai schylił się po swoją torbę.
- Będę, jeszcze zobaczysz – pokazał jej język. – Naste powiedział, że zdradzi mi kilka sztuczek. Gdy dorosnę, zmienię się w wielkiego wilka i bez problemu go pokonam.
- Ale na razie jesteś mały i ledwo zmieniasz się w wiewiórkę – zachichotała, a jej różnokolorowe oczy zalśniły niczym szmaragd i szafir - tak jak lubił najbardziej.
- Kai, Liosso! – nagle rozległo się z parteru wołanie mamy dziewczynki. – Chodźcie już, zajęcia zaczynają się za dziesięć minut!
            Dzieci zbiegły po schodach, ścigając się. Nie obyło się oczywiście bez drobnego oszustwa, jakim było skakanie po kilka stopni naraz . Gdy zwycięstwo odniosła Liossa (Kai nie chciał przyznać się do porażki), kobieta z uśmiechem pocałowała oboje w czoła i otworzyła im drzwi wyjściowe. Pożegnali się i wybiegli na zewnątrz.
- Matis też przyjdzie na ćwiczenia? – zapytała Liossa.
- Ostatnio pokłócił się z tatą – westchnął Kai. – Uznał, że nigdy nie uda mu się opanować Quezy i woli zająć się w dorosłości połowem ryb.
- Naprawdę? – dziewczynka wytrzeszczyła oczy. – Chyba nie mówił poważnie?
- Jak znam życie, to nie – zaśmiał się. – Ale w sumie nigdy z nim nie wiadomo.
            Minęli dziedziniec i skierowali się w stronę bramy. O tej porze dnia miasto mieniło się całą gamą barw. Kryształowe wieże budynków oraz zdobienia i kolumny wykonane z tego samego materiału odbijały promienie zachodzącego słońca na uliczkach i małych placykach, zalewając je tysiącem refleksów wyglądających niczym konstelacje gwiazd. Miało się wrażenie, iż codziennie odkrywa się nowe, nieznane dotąd odcienie, zupełnie jakby nigdy nie istniały i czekały na ujawnienie wraz z kolejnym wschodem słońca. Było to do tego stopnia niewiarygodne, że aż nierzeczywiste.
            Po kilku minutach dotarli do Głównej Bramy. Olbrzymie wrota pokrywała niezliczona ilość wyrzeźbionych postaci i zwierząt, każde tworzące oddzielną historię. Chcąc przyjrzeć się każdemu dokładnie, trzeba by spędzić przed bramą chyba kilka godzin. Strażnicy stojący po obu jej stronach uśmiechnęli się na powitanie, nadal jednak trzymając się na baczność. Gdy dzieci już miały przekroczyć próg, usłyszały czyjeś wołanie.
- Kai! – był to głos Naste, starszego brata chłopca. – Liosso! Zaczekajcie.
            Przerwali dyskusję na temat rozterek miłosnych dalekiej kuzynki Liossy i odwrócili się. Ku nim biegł wysoki siedemnastolatek.
- Naste – zdziwił się Kai, gdy stanął przed nimi. – Co tutaj robisz?
- Tata kazał mi was odprowadzić – wydyszał chłopak, próbując uspokoić oddech.
- Nie jesteśmy dziećmi!
- Z naszej perspektywy jesteście – zaśmiał się Naste. – Macie dopiero dziesięć lat.
- Ja za dwa miesiące kończę jedenaście – wtrąciła z dumą Liossa.
- Dlaczego nie pozwolił nam iść samym? – mruknął Kai.
 - Tu nie chodzi o wasz wiek, młody – chłopak zmarszczył brwi. – Dzieje się coś dziwnego. Rada jest niespokojna.
            Cała trójka przekroczyła bramę i ruszyła w dół zbocza, w stronę lasu.
- Słyszałam, jak mój tata coś wspominał mamie – powiedziała dziewczynka. – Starszyzna ma złe przeczucia.
- Starszyzna – prychnął Naste. – Bo oni zawsze wiedzą najlepiej. Nie powinni wpływać na decyzje twojego taty. To on jest wodzem i tak ma pozostać.
- Przecież tam zasiadają najstarsi z plemienia – zauważył Kai. – Są mądrzy i doświadczeni.
- Kiedyś się przekonacie, że przywódca może być tylko jeden.
            Resztę drogi pokonali w milczeniu. Przeszli wąską ścieżką przez las, aż dotarli na dużą polanę. Zastali już tam sporą grupę dzieci, które biegały rozproszone po całym placu. Nauczyciel próbował je uspokoić, jednak bez skutku. Żadne z nich nie zwracało na niego uwagi. Naste przywitał się ze starszym mężczyzną i chwilę z nim porozmawiał. W tym czasie Kai i Liossa dołączyli do rówieśników.
- Młodzieńcze, może tobie uda się ich opanować – staruszek wyrzucił ręce w górę w geście kapitulacji.
- Z największą przyjemnością! – mrugnął chłopak z uśmiechem.
            Naste stanął przodem do nieokiełznanej grupy dzieci. Wciąż nikt nie reagował na jego obecność. Chłopak zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Nagle wokół niego pojawiła się srebrna mgiełka. Miedziano-brązowe włosy zaczęły powiewać niczym na wietrze. Jego wyraz twarzy nie zdradzał jednak nic prócz skupienia. Chwilę później jego sylwetka całkowicie zanikła w srebrzystej poświacie. Niespodziewanie z mieniących się oparów wyskoczyła duża puma, rozwiewając je niczym dym tlący się z wypalonej zapałki. W miejscu, gdzie przed chwilą stał siedemnastolatek, teraz leżała tylko kupka ubrań. Kot miał sierść identycznego koloru jak włosy chłopaka. Ryknął przeciągle, a zarazem dostatecznie głośno, by przyciągnąć uwagę niesfornych dzieci. W jednej sekundzie wszystkie ucichły. Puma zaczęła okrążać je jak pies stado owiec, przenosząc wzrok z jednego na drugie, jednocześnie cicho powarkując. Nauczyciel obserwował z uśmiechem, jak jego podopieczni posłusznie ustawiają się w szeregu, niezdolni do piśnięcia choćby słówka. Gdy Naste zatoczył kółko wokół podopiecznych, wolno podszedł do wychowawcy, po czym posłusznie usiadł obok niego.
- Dziękuję ci – zachichotał mężczyzna i poklepał zwierzę po głowie. – Możesz wracać do domu. Nie potrzebujesz już jak widzę nauki z Quezy.
            Puma wydała z siebie dźwięk podobny do miauknięcia i złapała w zęby leżące ubrania. Następnie ruszyła w stronę lasu. Przechodząc obok ustawionych dzieci, zatrzymała się przed Kaiem i spojrzała na niego przenikliwie.
- Tak, wrócę prosto do domu – szepnął chłopiec. Zielone oczy kota przymknęły się lekko. Kai westchnął. – Obiecuję.
            Naste pokręcił łbem, a z jego gardła wydobyło się nierównomierne warknięcie, jakby chciał się zaśmiać, po czym potruchtał wzdłuż polany. Wszystkie dzieci z niepokojem odprowadziły go wzrokiem, chociaż żadne z nich nie przypuszczało, że mogłoby zrobić im krzywdę. Pomimo tego duże zwierzęta, często drapieżniki widywane na co dzień przez maluchy, które nie potrafiły jeszcze się zmieniać, robiły na nich wielkie wrażenie.
- Dobrze, koniec żartów, musimy zacząć ćwiczenia – klasnął w dłonie nauczyciel, gdy puma zniknęła między drzewami. – Za cztery miesiące każdy z was stanie przed Radą Plemienną, by zaprezentować swoją Quezę. Jak wiecie, każdy ród ma przypisane dane zwierzę. Hańbą będzie, jeśli któreś z was nie nauczy się w nie zamieniać. Czasu jest coraz mniej, a ja nie widzę u was żadnych postępów.
            Kai spojrzał na stojącą nieopodal Liossę. Dziewczynka przewróciła oczami, na co ten uśmiechnął się. Reszta lekcji zeszła na wykładzie nauczyciela i dziesiątkach nieudanych prób transformacji dzieci.



 - Już jestem! – krzyknął Kai, wchodząc do domu.
Rzucił torbę na kufer stojący przy drzwiach i zdjął kufajkę. Żaden z domowników mu nie odpowiedział. Wzruszył ramionami i powiesił okrycie na haku.
            Przechodząc obok niedomkniętych drzwi do pokoju taty, usłyszał czyjś ściszony głos. Wiedział, że nie powinien interesować się nie swoimi sprawami, mimo to rozejrzał się po korytarzu, by sprawdzić czy nikt nie idzie i zaczął nasłuchiwać. Jak się okazało, w sąsiednim pomieszczeniu rozmowę z Nastem prowadził ich tata.
- Benneit kazał mi zebrać grupę zwiadowczą i zrobić obchód w promieniu stu kilometrów.
- Stu kilometrów?! – powtórzył z niedowierzaniem syn.
- Mówiłem ci, że Rada i Starszyzna mają złe przeczucia – westchnął mężczyzna. – Benneit nie ma wyjścia. Jeśli większość jest przeciw niemu, musi postąpić zgodnie z ich wolą.
- W takim razie kim on jest? – mruknął Naste. – Bo na pewno nie naszym wodzem.
- Synu, to wszystko nie jest takie proste…
- Kai i Matis nie mają ojca – przerwał mu chłopak. – Ciągle wyjeżdżasz na długie miesiące, nie dajesz znaku życia. Tęsknią za tobą… Ja również.
- Nie mogę zlekceważyć rozkazów Rady. Jestem generałem. Mam wobec nich pewne zobowiązania.
            Miedzy nimi zapadła cisza. Kiedy Kai myślał, że już nic nie usłyszy, nagle dobiegł go głos Naste:
- Kiedy wrócisz?
- Gdy tylko upewnimy się, że wszystko jest w porządku. – rzekł mężczyzna, a po chwili dodał: – Nie sądzę jednak, by tak było. Benneit chce wypuścić na zwiady dwa oddziały po pięćdziesięciu żołnierzy.
- To już przestaje przypominać zwiady…
- Coś się dzieje. Wszyscy to czujemy. Z Północy nadchodzi…coś złego. Nie wiemy co to takiego, ale chcemy się przekonać. Dlatego muszę wyjechać.
- Boję się, tato…
- Wierzę w ciebie. Nie zawiedź mnie. Daj dobry przykład braciom.
- Żegnasz się ze mną? – spytał chłopak zdławionym głosem.
- Naste, posłuchaj. Jesteś moim pierworodnym synem. Nie wolno ci zapomnieć o naszej historii i dziedzictwie. Zawsze pamiętaj, że pochodzisz z Murriki, że jesteś Człowiekiem Lodu. Że jesteś Zmiennokształtnym.
- Wiem to i nigdy nie zapomnę – powiedział zdecydowanie Naste. W jego głosie panował jednak strach. – Ale dlaczego to mówisz?
- Jedną z wad bycia w wojsku jest świadomość, że możesz już nie wrócić.
- Nawet tak nie mów!
- To prawda, której nie można lekceważyć.
- Tato!
            Kai zaczerpnął tchu. W jego oczach już dawno pojawiły się łzy. Teraz jedna z nich spłynęła po policzku. Ojciec nigdy nie mówił w taki sposób. Zawsze wyjeżdżał i wracał. Będąc jednym z przywódców armii, często zajmował się polowaniami, ze względu na brak wrogów Murriki. Jako miasto i kraj jednocześnie, położone w samym środku tak zwanych „Dzikich Ziem Północy”, otoczone ogromnymi górami o wiecznie białych szczytach, w zimnym klimacie, było trudne do zdobycia. Ba, wielu nawet nie wiedziało o jego istnieniu, co wydawało się Kaiowi niedopuszczalne. Jak można nie znać tak pięknego miejsca? Murrika była wykonana w sporej części z górskiego kryształu, nazywanego Wiecznym Lodem, skąd też inna jej nazwa – Miasto Lodu. Ze względu na zimny, niemal okołobiegunowy klimat, każdej nocy niebo wybuchało feerią barw pod postacią zórz polarnych. Tysiące kryształów odbijało wszystkie kolory, od złota przez turkus po purpurę. Na tle wielkich gór i nocnego, nieskalanego ani jedną chmurką nieba, widok był bajeczny. Często takim widowiskom akompaniowała muzyka, bowiem Ludzie Lodu uwielbiali wszelkiego rodzaju instrumenty. Najbardziej cieszyła się popularnością zwykła gitara oraz jej podobne, jak mandolina, bandżo czy lutnia. Wszystko zaczęło się od pewnej wyprawy na południe kilka wieków temu. Jeden z jej uczestników przywiózł parę instrumentów muzycznych. Murriczykom spodobały się do tego stopnia, że zaczęli produkować własne, często dodając jakieś nowe elementy. W ten sposób muzyka na stałe zagościła w ich sercach, również w sercu Kaia.
            Chłopiec kochał Miasto Lodu. Było jego domem, miejscem, w którym się wychowywał. Nigdy nie oddalił się poza jego obszar na odległość większą od kilkunastu kilometrów. Co prawda miał znamię Ta-Mir i być może jakieś zdolności Strażnika, jednak nikt z plemienia nie wiedział, jak je poszerzać. Murriczycy od zawsze byli Zmiennokształtnymi. Krew Strażników płynąca w żyłach Kaia była wynikiem małżeństwa jego prababki z przedstawicielem tej rasy. Tak więc jego rodzina była jedyną, która posiadała znamię Ta-Mir.
            Czy gdyby jego tata nauczył się tworzyć Portale, wracałby częściej do domu? Mógłby wtedy bez problemu przenosić się w ułamku sekundy z dalekiej wyprawy do ciepłego salonu, na jego ulubione siedzisko przy kominku. Zawsze, gdy ledwo przyjeżdżał, już musiał ponownie ich opuszczać. Tak było i tym razem. Tyle, że dodatkowo groziło mu wielkie niebezpieczeństwo. Wszyscy trzej chłopcy bardzo go kochali. Mieli w końcu tylko jego, ponieważ ich matka zginęła, gdy Kai miał trzy lata. Od tamtej pory Jossel, bo tak nazywał się ich tata, całkowicie oddał się pracy. Często zostawiał ich pod opieką mamy Liossy, która była niegdyś serdeczną przyjaciółką ich mamy. Z roku na rok coraz bardziej się od nich oddalał. Choć starał się to ukrywać, nadal cierpiał po stracie żony. Im też jej brakowało. Nie chcieli i jego stracić.
            Kai uchylił drzwi.
- Tato – odezwał się cicho.
- Kai, synu – zdziwił się Jossel. Zapewne w zwykłych okolicznościach byłby zły za to, że syn podsłuchiwał jego rozmowę, jednak teraz był zbyt zmartwiony. – Jak było na zajęciach?
- Znowu wyjeżdżasz? – zignorował jego pytanie.
Chłopiec stanął obok swojego brata.
- Taką mam pracę – westchnął ojciec. –  Naste się wami zajmie.
- Nie możesz zostać? – zapytał retorycznie Kai.
Znał odpowiedź.
- Niestety… To dosyć poważna sprawa – Jossel spojrzał na synów. Po chwili podszedł do nich i przytulił obojga. – Kocham was.
- My ciebie też – odpowiedzieli w tym samym momencie Kai i Naste.
- Muszę iść na zebranie Rady. Wyprawa zaczyna się pojutrze, będziemy ustalać szczegóły – powiedział mężczyzna. – Przyjdę późnym wieczorem. Nie musicie na mnie czekać.
- Będziemy na ciebie czekać – rzekł Naste. – Zawsze.



            Dwa kolejne dni minęły zdecydowanie zbyt szybko. Okazało się, że wyprawa zwiadowców wymagała wielkich przygotowań. Zebrano sto dziesięć koni, siedem powozów pełnych prowiantu, rynsztunek i zbroje. Wszyscy zastanawiali się, jakie to niebezpieczeństwo może czyhać na Murrikę, aby konieczne było zorganizowanie takiej ekspedycji. Rada Plemienna ze Starszyzną na czele milczała jak zaklęta. Wiadomym było, że muszą mieć ważny powód. Toteż wśród mieszkańców zaczął narastać lęk. Nie bez powodu bowiem wysyłano w las niemal połowę armii.
            W głowie Kaia przez te dwa dni kreował się pewien plan. Był absurdalny i pod każdym względem szalony, ale chłopca zawsze ciągnęło do nietypowych rzeczy. Nikomu jednak o nim nie wspominał ani słowem – nawet najlepszej przyjaciółce, Liossie. Wiedział, że jeśli jego plan się wyda, straci jedyną szansę. Pod łóżkiem ukrył zapakowany worek marynarski, zawierający niezbędne rzeczy, jak ciepłe ubrania, zapasowe buty i trochę suszonego jedzenia.
            W końcu nadszedł ten dzień. Z samego rana Benneit i Jossel zorganizowali zbiórkę całej drużyny. Wszyscy przeprowadzili ostatni przegląd ekwipunku i zaczęli przygotowywać się do wyjazdu. Pomimo wczesnej pory, centrum Murriki tętniło życiem. Kobiety donosiły mężczyznom potrzebne do zabrania rzeczy, dzieci ze śmiechem biegały wokół koni i powozów, a podrostki ładowały ekwipunek.
- Gdzie jest Kai? – zaniepokoił się Jossel.
- Zapewne jeszcze śpi. Nie budziłem go. Ciężej będzie mu się z tobą żegnać – powiedział wyrwany z zamyślenia Naste.
            Mężczyzna pokiwał głową i zapiął jukę przyczepioną do siodła swojego siwego wierzchowca. Po chwili odwrócił się z powrotem w stronę synów i uśmiechnął się słabo.
- Mam nadzieję, że nie będziecie zbytnio rozrabiać – zaśmiał się.
- Postaramy się, tato – powiedział Matis.
- Będziemy tęsknić – dodał Naste.
- Ja też – ojciec przytulił ich. – Ale nie martwcie się, nim się obejrzycie, będę z powrotem.
- Trzymamy cię za słowo – mruknął w płaszcz młodszy z synów.
            Podszedł do nich wódz Ludzi Lodu, Benneit – rosły mężczyzna o ciemnych, jak u jego córki włosach i jasnoniebieskich inteligentnych oczach.
- Czy wszystko już gotowe? – zwrócił się do Jossela.
- Sądzę, że tak – odparł po chwili zastanowienia przywódca.
- W takim razie powinniście już wyruszać – po tych słowach rozłożył trzymaną w rękach mapę i dał znak Josselowi, by się zbliżył. – Jeśli podróż przebiegnie bez zakłóceń, powinniście za cztery dni dotrzeć do Orlej Przełęczy.
            Matis i Naste wymienili spojrzenia. Orla Przełęcz była niebezpiecznym przesmykiem znajdującym się przy granicy Gór Północnych, gdzie mieściła się Murrika i Gór Esenthor, należących do południowego mocarstwa - Aesii. Prowadziła do niej długa, kilkudziesięciokilometrowa droga, nierzadko biegnąca wąskimi półkami skalnymi i zasypanymi śniegiem dolinami.
- Gdy już miniecie Orlą Przełęcz, kierujcie się na południe, zgodnie z planem – ciągnął Benneit, wyznaczając palcem na mapie trasę.
- Rozumiem – rzekł Jossel i wsiadł na swego śnieżnobiałego wierzchowca. – Będziemy na bieżąco wysyłać wam informacje przez gońca.
- Oczywiście – Benneit złożył mapę i uścisnęli sobie dłonie. – Powodzenia, przyjacielu.
- Mam nadzieję, że cała ta wyprawa nie jest potrzebna.
- Wszyscy mamy taką nadzieję – przyznał wódz.
- Jak to? – zdziwił się Naste. – Nie macie określonego celu wyprawy?
- Celem wyprawy jest sprawdzenie stanu bezpieczeństwa Murriki – powiedział Benneit. - I ewentualne zlokalizowanie niebezpieczeństw.
- Mówicie bardzo ogólnikowo – mruknął chłopak. – Zaczynam tracić nadzieję na to, czy w ogóle dowiem się, co tutaj się dzieje.
- Naste – upomniał go ojciec. – Nie musisz wiedzieć wszystkiego. Twoim zadaniem jest opieka nad braćmi podczas mojej nieobecności. Resztę pozostaw mnie, Radzie i Benneitowi.



            Kai zmienił pozycję ciała. W plecy wbijała mu się skrzynka wypełniona przetworami. Nogi leżące ciągle w tej samej pozycji zaczęły drętwieć, powodując dodatkowy dyskomfort. Chłopiec zdawał sobie sprawę z tego, że będzie jeszcze gorzej, gdy powóz ruszy w drogę. Był jednak na to przygotowany. W końcu sam tego chciał. Miał tylko nadzieję, że bracia nie zorientują się, iż nie ma go w domu. Co prawda zostawił im list, w którym napisał co zrobił, ale nadal miał wyrzuty sumienia, że będą się o niego martwić. On jednak nie mógł po prostu pozwolić tacie odjechać. Nie tym razem. Może działał w amoku, a może tęsknota nie pozwalała mu zaakceptować faktu o kolejnym rozstaniu z ojcem, jednak bynajmniej nie mógł tego tak zostawić. Nawet jeśli całą drogę miałby przesiedzieć niezauważony w tym powozie, będzie miał pewność, że wie co się dzieje z Josselem.
- Kaiu Marrisie! – nagle rozległ się znajomy głos.
            Chłopiec podskoczył z przerażenia. Z trudem się odwrócił, strącając z łoskotem dwie skrzynki z manierkami. Miał nadzieję, że się nie wylały, inaczej mógłby niechcący przesądzić o losie wyprawy. Wychylił się zza sterty zapasów. U wyjścia z powozu zobaczył czarnowłosą dziewczynkę.
- Liosso…
- Co ty tutaj robisz? – zapytała srogo.
- Nie mogę ci powiedzieć…
- Myślisz, że się nie domyśliłam? – zaśmiała się bez cienia wesołości i utkwiła w nim zimne spojrzenie różnokolorowych oczu. – Odbiło ci?!
- Ciszej, bo ktoś cię usłyszy – syknął zatrwożony.
- I bardzo dobrze – powiedziała, jednak ściszając głos. – Wiesz, że powinnam teraz zawiadomić twojego tatę o tym, iż zamierzasz wybrać się z nimi na gapę?
- Nie zrobisz tego.
- Kai, co ty wyprawiasz? – do jej głosu wkradła się nuta rezygnacji. – Wyprawa może być bardzo niebezpieczna…
 - Więc tym bardziej muszę towarzyszyć mojemu tacie.
 - Na pewno bardzo mu pomoże obecność dziesięciolatka – splotła ręce na piersi. – Zostań, proszę cię.
 - Martwisz się o mnie? – zapytał, przyglądając jej się z ciekawością.
Na bladych policzkach Liossy pojawiły się rumieńce.
- Tak, bardzo – wyszeptała. – Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
Chłopiec uśmiechnął się i przecisnął się do niej między pakunkami.
- A ty moją najlepszą przyjaciółką – powiedział i przytulił ją.
- Na pewno nie zmienisz decyzji…?
- Nie zmienię. Chcę mieć pewność, że mój tata jest bezpieczny.
- Nawet jeśli tym samym ryzykujesz swoje życie? – zaśmiała się gorzko. – Jesteś szalony, Kaiu.
- Potraktuję to jako komplement – odparł z uśmiechem.
            Nagle Liossa zrobiła coś całkowicie nieoczekiwanego. Wyplątała się ze wspólnych objęć i pocałowała go w policzek. Spojrzał na nią oniemiały.
- To na szczęście, Synu Lodu – powiedziała szybko i odwróciła się, po czym zwinnie wyskoczyła z powozu.
- Dziękuję – szepnął, gdy już jej nie było.



            Podróż trwała dopiero niecałe trzy godziny, a Kai już zaczynał wątpić w to, czy rzeczywiście jego pomysł był taki dobry. Powóz trząsł się niemiłosiernie na każdym wertepie, przez co chłopca bolały wszystkie kości. Nie był w stanie zliczyć sińców na ciele, za które bez wątpienia odpowiadały różne skrzyneczki, skrzynki i skrzynie. Ich kanty wbijały mu się w żebra, łopatki i plecy. Raz nawet jedna pozbawiła go tchu, gdy powóz gwałtownie podskoczył na wyboju. Ale nie poddawał się. Nie miał wyjścia, musiał dać radę. Z trwogą jednak wyobrażał sobie dalszą część wyprawy, a zwłaszcza noce. Będzie musiał cały czas trwać w tej samej pozycji, bez możliwości wyprostowania kończyn czy zaczerpnięcia świeżego powietrza. Szczególnie to ostatnie było teraz jego największym marzeniem. Na swoje nieszczęście trafił do wozu, którego zawartość stanowiło pożywienie – surowe i suszone mięso, przetwory, warzywa, napoje i pasza dla koni. Mieszanina tych wszystkich zapachów, w połączeniu z kołysaniami i hałasem rozmów żołnierzy, powodowała u Kaia co najmniej zawroty głowy.
            Ku wielkiej uldze chłopca po jakimś czasie powóz stanął. Do jego uszu dotarł głos ojca:
- Robimy postój! – krzyczał przywódca, znajdujący się zapewne na czele pochodu. – Ściągnijcie mocniej popręgi, niedługo będzie niebezpieczny odcinek. Niech ktoś sprawdzi wozy!
            Kai zbladł. Na początku nie miał problemu ze schowaniem się za prowiantem, teraz jednak po wielu godzinach jazdy po wertepach stosy skrzynek poprzewracały się. Skulił się najbardziej jak mógł, ale nadal mógł być zauważalny. Zaczął nerwowo rozglądać się wokół, w poszukiwaniu czegoś, za czym mógłby się dobrze schować, jednak było już za późno. Nagle płachta zakrywająca wejście do powozu odchyliła się w górę. Wyjrzała zza niej głowa młodego mężczyzny, niewiele starszego od Naste, o bardzo jasnych niebieskich oczach i kręconych brązowych włosach. Kai widywał go czasami nad rzeką. Nie pamiętał jego imienia, jednak wiedział, że na co dzień zajmuje się rybactwem.
            Młodzik przejechał wzrokiem po zawartości wozu i już miał z powrotem zamknąć płachtę, gdy nagle na jego wzrok padł na Kaia. Na jego twarzy wymalowało się zdumienie. „Oto mój koniec” – pomyślał chłopiec.
- Wszystko w porządku? – dobiegł z zewnątrz czyjś głos. – Niczego nie brakuje?
Zapytany nie odpowiedział. Stał z szeroko otwartymi oczami i wpatrywał się prosto w niechcianego pasażera. Pokręcił wolno głową.
 - Nie, wręcz przeciwnie – powiedział wolno i cicho. - Zabraliśmy z Murriki zdecydowanie za dużo…



- Co ty sobie wyobrażałeś?! – ojciec spiorunował go wzrokiem.
- Tato, ja po prostu…
- Nie wierzę, że to zrobiłeś! – Jossel odwrócił się od syna i wziął głęboki wdech. – Ta wyprawa jest bardzo niebezpieczna. Nie ma tu miejsca dla dzieci.
- Dam sobie radę – rzekł dziarsko Kai. – Wytrwam przy tobie bez względu na pogodę i zagrożenie!
- Kaiu – ojciec spojrzał na niego. Nadal się gniewał, jednak w jego oczach dostrzegalna była również troska. – Jesteś jeszcze małym chłopcem. Nie próbuj udawać żołnierza.
- Ale ja chcę być żołnierzem, tak jak ty. Wojownikiem Lodu, obrońcą Murriki.
- Do tego trzeba dorosnąć – pokręcił głową mężczyzna. – Zapewniam cię, że nie wydoroślejesz, porywając się na tak lekkomyślne czyny.
Na chwilę zapadła między nimi cisza.
- Tato, pozwól mi zostać… - odezwał się błagalnie Kai.
- Na razie nie mam innego wyjścia. Znajdujemy się prawie czterdzieści kilometrów od Murriki – westchnął Jossel i spojrzał na niebo. – Zaraz zapadnie noc… Zastanowię się, czy nie kazać komuś odesłać cię jutro z samego rana do domu.
- Nie, proszę cię! – wykrzyknął rozpaczliwie chłopiec, na co kilku mężczyzn stojących nieopodal spojrzało na niego ze zdziwieniem. – Chcę zostać. Pozwól mi…
- Idź do mojego namiotu i połóż się spać. Jutro porozmawiamy.
            Kai kiwnął lekko głową i odszedł. Niczego nie pragnął bardziej, jak zostać z tatą do końca wyprawy. Jeśli wróciłby nazajutrz do Murriki, bracia nie daliby mu żyć. Naste, zawsze tak miły i dobry, nie odzywałby się do niego, natomiast Matis żartowałby z niego przy każdej możliwej okazji. On sam powróciłby do szarego codziennego życia, niezmiennego i rutynowego. A tutaj, na nieznanych ziemiach, w otoczeniu gór, rzek i wodospadów, wśród dzikich wygłodniałych zwierząt, w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa, przeżyje przygodę życia. W dodatku u boku ojca – człowieka, który od zawsze był jego autorytetem i niezwykle mu imponował. Po powrocie mógłby opowiadać wszystkim niesamowite historie o swoich przeżyciach, odkrytych tajemnicach i poznanych miejscach. Tak bardzo pragnął wyrwać się z Miasta Lodu, przeżyć coś niezwykłego a teraz, gdy był tak blisko spełnienia tego marzenia, miał po prostu wrócić?
            Chłopiec doszedł do namiotu. Był postawiony naprędce, przez co przechylał się znacznie w jedną stronę, jednak Kaiowi było wszystko jedno. Paliły go mięśnie i chciał tylko odpocząć. Odsunął klapę namiotu. W środku znajdował się tylko gruby wełniany koc, jednak dla zbolałego Kaia był to luksus, o jakim nie śmiał nawet marzyć. Od razu złożył się pod nim w kłębek.
Usypiający odległy dźwięk grania gitary, śpiew dziesiątek męskich głosów i wtórujące im gwizdy ptaków sprawiły, że jego myśli powoli zaczęły ulatywać gdzieś w niezbadaną przestrzeń. Starał się łapać je w locie, aby jak najdłużej pozostać na jawie, jednak one umykały z każdą próbą, niczym piasek między palcami. Jedynie jedna pojawiła się w głowie Kaia na chwilę przed zaśnięciem. Obraz uśmiechniętej Liossy i błysk wesołości w jej zielonym i niebieskim oku.

           

Nazajutrz Jossel z kilkoma najbliższymi wspólnikami planował dokładną trasę. Każdy był innego zdania. Jedni woleli iść stokami, z jednej strony bezpieczną trasą, jednak z drugiej męczącą. Inni przekonywali do zejścia w dolinę, jednak sama droga w dół byłaby długa i niebezpieczna. Do Orlego Przesmyku pozostało kilka dni drogi, a już zaczynały się pierwsze sprzeczki. Ponadto niebo zapełnione było kłębiastymi chmurami burzowymi, a powietrze przesycał przedwczesny zapach deszczu i wilgoci. Nikt nie miał najmniejszej ochoty na wędrowanie w chlapie, tak więc wśród zwiadowców panowała napięta atmosfera. W końcu stanęło na tym, że lepiej zejść w dolinę, przez co konie na dłuższą metę zbytnio się nie zmęczą, a powozy będą miały ułatwiony przejazd.
Gdy Kai spytał się ojca, co postanowił z nim zrobić, ten będąc zaaferowanym przez podjętą decyzję i jej konsekwencje, machnął jedynie ręką i nakazał zachowywać się tak, by nikomu nie przeszkadzać. Uszczęśliwiony tymi słowami chłopiec zabrał z namiotu koc i ulokował się tam, gdzie na samym początku, czyli w powozie. Żaden z żołnierzy nie zwrócił na niego zbytniej uwagi. Nareszcie poczuł się bezpieczny, a poczucie winy i strach przed reakcją Jossela całkowicie ustąpiły.



            Sokół zaczął zbliżać się ku ziemi. Gdy znajdował się na wysokości nieco ponad trzydzieści metrów, z jego skrzydeł zaczęły wypadać pióra. Ogarnęła go ledwo widoczna mgiełka, rozwiewana przez pęd powietrza. W końcu ptak zaczął przyjmować ludzką postać. Czekający nieopodal młodzieniec wyrzucił w górę płachtę. Sokół w otoczeniu srebrnej mgiełki wpadł na nią i wylądował gładko na trawie. Po chwili wstał z niej łącznik, owinięty materiałem niczym peleryną. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Nic dziwnego – lata praktyki pozwalały na zmianę człowieka w zwierzę i odwrotnie w nie więcej niż kilka sekund.
            Mężczyzna podążył w kierunku Jossela, obserwującego całą sytuację ze grzbietu konia. Generał odebrał od niego list i przeczytał szybko wiadomość. Zmarszczył brwi i pokręcił głową, po czym zawrócił wierzchowca i pogalopował na przód pochodu, aby skonsultować się ze wspólnikami.
- Benneit pisze, że powinniśmy się rozdzielić – wyjaśnił trzem przywódcom kilka minut później.
- Czy takie wyjście będzie bezpieczne? – zaniepokoił się jeden z nich, Rappa. – Nie sądzicie, że lepiej iść razem?
- Z jednej strony mielibyśmy większe szanse przy potencjalnym ataku – stwierdził rzeczowym tonem drugi przywódca, Edean. – Z drugiej natomiast, w stu ludzi wędruje się znacznie wolniej.
- Edean ma rację – wtrącił po zastanowieniu Jossel. – W cztery oddziały po dwudziestu pięciu zwiadowców szybciej spenetrujemy teren.
- Sądzisz, że możemy tak ryzykować? – zapytał dotąd milczący Sunco. – Jeśli przypuszczenia Starszyzny okażą się słuszne, tak małe oddziały z łatwością zostaną pokonane przez… to coś.
- No właśnie: to coś – zirytował się Rappa. – Skąd mamy wiedzieć, co będzie bezpieczniejsze, skoro nie znamy dokładnie wroga?
- Zakładamy, że będzie on silniejszy i liczniejszy – rzekł Jossel. – Musimy być przygotowani na każdą opcję.
- W takim razie co mamy zrobić? – zapytał Sunco. Po tych słowach wszyscy spojrzeli z wyczekiwaniem na Jossela.
Generał przez chwilę milczał. W końcu wziął głęboki wdech i powiedział:
- Zrobimy tak, jak każe Benneit. Rozdzielimy się na cztery grupy. Każdy z nas pójdzie w inną stronę. Będziemy się na bieżąco kontaktować.
Wspólnicy wymienili spojrzenia, po czym kiwnęli głowami i zawrócili konie.
- Zarządzamy postój! – ryknął Edean. – Za dwadzieścia minut wszyscy stają w szeregu!



            Kai wsiadł na karego konia. Ojciec wyregulował długość strzemion i podciągnął popręg. Wierzchowiec należał do posłańca, który kilka minut wcześniej został odesłany do Benneita z wiadomością o decyzji Jossela. Chłopiec mógł na nim jeździć aż do powrotu właściciela, co powinno nastąpić dopiero za kilka dni.
- Wygodnie ci? – zapytał Jossel, majstrując przy uprzęży.
- Żołnierz nie może narzekać! – uśmiechnął się Kai.
Mężczyzna odwzajemnił uśmiech i wsiadł na własnego konia. Po chwili ruszyli na południowy wschód, będąc na czele czwartej części oddziału.
            Z każdą kolejną godziną otoczenie coraz bardziej się zmieniało. Doliny obrośnięte były gęstymi lasami, podobnie jak niższe partie gór. Co chwila pojawiały się kolejne płytkie strumienie, z którymi konie radziły sobie bez żadnego problemu. W pewnym momencie dało się słyszeć bliski szum wodospadu. Drogę umilały ćwierkające ptaki. Raz nawet ich oczom ukazał się rosły jeleń, który za chwilę czmychnął w las, umykając zmęczonej grupie.
            Kai z nieskrywanym zachwytem napawał się widokami. Przyzwyczajony do wiecznie panującej zimy i lodu, nigdy nie widział prawdziwej wiosny. Tak więc oglądane krajobrazy były dla niego zupełnie nowe, a przez to jeszcze piękniejsze niż w rzeczywistości.
Chłopiec wziął wdech, wciągając zapach igieł sosnowych, kwiatów i wilgoci. Czarny rumak machnął wesoło łbem i parsknął, przez co nogi jeźdźca się zatrzęsły. Kai zaśmiał się i ścisnął piętami boki konia. Wyprzedził paru żołnierzy, jednak żaden nie zwrócił na niego uwagi. Kłusując lasem, czuł we włosach pęd. Zapragnął, by ta chwila trwała wiecznie.
           


            Słońce powoli wspięło się ponad szczyty gór. Rozpoczął się siódmy dzień wędrówki. Do Jossela nie dotarła dotąd ani jedna wiadomość o miejscu pobytu ani odkryciach innych rozproszonych odziałów. Starał się ukryć przed samym sobą, że trochę go niepokoi ten fakt. Znał od wielu lat każdego z przywódców i wiedział, że staraliby się zachować wszelkie środki ostrożności. Jeśli jednak coś się stało, to…
            Przewrócił się na drugi bok, starając się nie myśleć teraz o losie reszty armii. Obok niego spał pod grubym kocem Kai. Uśmiechał się lekko przez sen. Jossel odgarnął z czoła syna miedziany kosmyk. Kolor włosów odziedziczył po swojej matce. Podobnie jak oczy. Pozostali dwaj bracia mieli szarozielone - po ojcu, jednak tęczówki Kaia były czysto błękitne.
Jossel kochał w Nydzie najbardziej właśnie te oczy. Zawsze dobre i pogodne, patrzące na niego z czułością.
- Spójrz, Jos - powiedziała przed siedemnastoma laty, trzymając nowonarodzonego Naste. - Jest tak mały i kruchy…Czy da sobie radę jako Człowiek Lodu?
- Będzie z niego silny i odważny wojownik. Tak jak jego matka – odpowiedział Jossel i pocałował żonę.
Uśmiechnął się na to wspomnienie. Nawet teraz, gdy nie było przy nim Nydy, ta potrafiła wprowadzić go w dobry nastrój. Zupełnie jakby nic się nie zmieniło…a jednak zmieniło się tak wiele. On też. Ostatnie pięć lat były najcięższymi w całym jego życiu. A teraz…teraz chciałby tylko znów być blisko żony. Chciałby, by objęła go i szepnęła, że będzie dobrze oraz że jest dla niej wszystkim…tak, jak miała w zwyczaju to robić.
Pogrążony we wspomnieniach generał, w ogóle nie zwrócił uwagi na odległy przeciągły dźwięk, zakłócający poranną ciszę. Zanim zorientował się, jak ważny miał się okazać odgłos, płachta namiotu odchyliła się w górę, ukazując wystraszoną twarz wartownika.
- Proszę wybaczyć, że budzę tak wcześnie, ale… - zaczął zatrwożonym tonem i przełknął ślinę. – Mamy sytuację wyjątkową.
            Jossel zmarszczył brwi, nie wiedząc, o co chodzi. Ciągle słyszalny dźwięk nagle się urwał. Dopiero wtedy generał zdał sobie sprawę z tego, co to tak właściwie było.
            Róg wojenny.


            Kai nadal nie był do końca rozbudzony. Nie popędzał konia. Sam gnał galopem równolegle do pozostałych. Nagle wierzchowiec przeskoczył kłodę leżącą na ziemi, przez co jego jeździec omal nie spadł. Nagły wstrząs podziałał na chłopca lepiej niż wiadro zimnej wody wylane na twarz.
            Ojciec zbudził go wcześnie rano. Powiedział jedynie, aby się ubrał i osiodłał konia. Potem wyszedł pospiesznie z namiotu. Z zewnątrz dało się słyszeć zamieszanie i wiele męskich głosów mówiących równocześnie.
            Coś się wydarzyło. Coś bardzo złego. Zwiadowcy nie złożyli nawet obozu. Rzucili wszystko i wsiedli na konie, po czym ruszyli w las. Kai nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi, jednak nie czuł się bezpiecznie.
            Po kilkunastu minutach galopu w dół zbocza dotarli do rozległej doliny. Na jej końcu znajdowała się Orla Przełęcz, jednak oni podążyli w drugą stronę, kierując się na północ. Przez środek doliny biegł długi step o mocno wydeptanej roślinności, co było dziwne w tych okolicach, jako że były to stosunkowo dzikie tereny. Zatrzymali się na środku łąki.
- Setki, tysiące – krzyknął z trwogą jeden z żołnierzy, wpatrując się przed siebie. Wszyscy poszli za jego przykładem.
            Okazało się, że w pewnym miejscu trawa była zryta do gołej ziemi. Pokryta była dziesiątkami odcisków kopyt. Po dłuższej obserwacji ślady dało się zauważyć wszędzie wokół. Mogło je pozostawić stado łani, albo… maszerujące wojsko. Druga opcja niestety była bardziej prawdopodobna.
- Poszli na północ – stwierdził z kamienną miną Jossel. – W stronę Murriki – ogarnął wszystkich spojrzeniem. – Ślady są świeże, więc muszą być niedaleko. Musimy ich dogonić.
- Panie, przecież mają wyraźną przewagę! – wtrącił młody zwiadowca z okrągłymi ze strachu oczami.
- Wobec naszej grupy tak, ale możliwe, że reszta oddziałów jest gdzieś nieopodal. Jeśli ich znajdziemy, mamy szansę zatrzymać nieprzyjaciół.
            Kai z otwartymi ustami słuchał ojca. Zaczynał się coraz bardziej bać. Nie tego chciał, gdy wsiadał niepostrzeżenie do powozu kilka dni wcześniej. Pragnął podróży u boku ojca, nowych przeżyć, a nie śmierci na polu bitwy.
- Ruszajmy! – zakomenderował generał i ruszył z miejsca galopem.
            Reszta żołnierzy bez zastanowienia pocwałowała za nim. Kai z konsternacją pogonił konia. Ojciec zwolnił i zbliżył się do niego.
- Obiecaj mi, że cokolwiek się wydarzy, uciekniesz w las.
- A co z tobą? – zapytał ze łzami w oczach syn.
- Mną się nie przejmuj. Dam sobie radę.
- Tato!
- Chcesz być wojownikiem Ludzi Lodu? – spojrzał na niego Jossel. Kai kiwnął niepewnie. – Więc nie płacz, jasne? Prawdziwy wojownik nie płacze!
Chłopiec otarł oczy ręką.
- Obiecujesz? – spytał ojciec.
- Obiecuję.
- Kocham cię, Kai.
- Ja ciebie też, tato.
            Po tych słowach Jossel wyprzedził go i zajął pozycję na czele gnającego pochodu. Zwiadowcy starali się podążać zgodnie z trasą wyznaczoną przez tajemnicze ślady. Często utrudniały to gęste zarośla, jednak dawali radę, aż do pewnego miejsca, w którym trop po prostu się urwał. Był to mały iglasty zagajnik wspinający się z lekka w górę. Nieopodal woda cicho spływała ze skał obrośniętych mchem. Ściółka leśna wszędzie była w idealnym stanie. Nic nie wskazywało na to, by przeszło tędy jakiekolwiek wojsko.
            Wstrzymali konie i stanęli w zwartej grupie.
- Co się z nimi stało? – zdenerwował się Jossel.
- Może zatarli ślady? – rzucił ktoś z tyłu.
- Niemożliwe, przecież mogli zrobić to również wcześniej.
- Rozproszyli się po okolicy! Chcą nas zmylić!
- Jeśli rzeczywiście było ich ponad pół tysiąca, na pewno byśmy coś zauważyli.
- Cisza! – warknął przywódca, unosząc rękę. – Nadal tutaj są.
            Mężczyźni przestali mówić i zaczęli się czujnie rozglądać. Zapadło między nimi głuche milczenie. Konie poruszyły się niespokojnie i dopiero wtedy wszyscy poczuli czyjąś obecność. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Dało się słyszeć jedynie dyszenie rumaków i plusk wody w małym wodospadzie.
            Kai przez ułamek sekundy ujrzał kątem oka ciemny kształt zbliżający się z dużą prędkością w ich stronę. Wtem jego wierzchowiec z wyraźnym przerażeniem zarżał donośnie, po czym stanął dęba. Chłopiec chciał spróbować okiełznać konia, ale lejce wypadły mu z dłoni. Wyciągnął rękę, by je złapać, jednak nie nie dosięgnął ich. Poczuł, jak zsuwa się z siodła i spada do tyłu. Gruchnął na ziemię, tracąc na chwilę dech w piersi.
Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Zwiadowcy zaczęli krzyczeć, po chwili zawtórowały im jakieś nieludzkie piski i warkoty. Kai podczołgał się do najbliższego drzewa, łapiąc płytko oddech. Nie miał odwagi odwrócić się i spojrzeć, co się dzieje. Zacisnął powieki i przylgnął płasko do ziemi.
Nagle jego bark przeszył niczym igła lodowaty ból. Wrzasnął i złapał się odruchowo w ugodzone miejsce, jednak jego dłoń nie natrafiła na żadne ostrze. Poczuł, że pochyliła się nad nim jakaś postać.
Gdy ostatkiem sił przekręcił się, ujrzał dwoje jarzących się oczu widocznych z cienia, który rzucał na resztę twarzy czarny kaptur. Wszystko wokół rozmyło się i straciło swój sens. Jedynie te oczy. Zimno zielone, małe kocie oczy, świdrujące go, rozdzierające każdą cząstkę ciała. Fosforyzujące. Hipnotyzujące.
Kai zaczerpnął tchu. Stwór przymrużył ślepia i ból w barku lekko zelżał.
- Kai! – rozległ się gdzieś z oddali krzyk ojca. – Kai, zamień się w wilka!
- Nie potrafię… – szepnął chłopiec. – Nadal nie potrafię…
- Synu, nie patrz na niego! – Jossel dyszał, musiał najwidoczniej walczyć. - Zbierz moc i przemień się! Uciekaj stąd!
            Spod kaptura zielonookiego wydobył się przeciągły, wysoki, kłujący w uszy pisk. Chłopiec odwrócił głowę i kopnął na ślepo. Jego stopa natrafiła na coś twardego. Pisk rozległ się głośniej i mocniej niż wcześniej. Napastnik zgiął się wpół, ale nie odskoczył. Kai zorientował się, jak silny był wróg oraz w jak krytycznej sytuacji on sam się znalazł.
            Gdy wydawało się, że to już koniec, coś się zmieniło…
            Potwór zdezorientowany zachwiał się do tyłu i przewrócił. Świat nagle stracił swoje barwy i wszystko stało się czarno-białe. Wnet uderzyły go ze zdwojoną siłą wyostrzone zapachy - pot, krew, ściółka leśna, odchody końskie, metal i jeden, bardzo dziwny, nieznany.
            Kai spojrzał na dłonie i wrzasnął, jednak zamiast tego z jego piersi wyrwało się zniekształcone szczeknięcie. Na miejscu jego rąk pojawiły się owłosione łapy, natomiast z tyłu, przy biodrach kołysał się długi ogon.
 - Udało mi się! Zamieniłem się w wilka! – wykrzyknął rozradowany, jednak słowa znowu przypominały przeciągłe warknięcie.
            Nie mógł uwierzyć, że po tylu latach nieudanych ćwiczeń, wreszcie jego Queza się odezwała. W dodatku w momencie, w którym potrzebował jej najbardziej. Poczuł, jak duma i radość rozpierają go od wewnątrz. Jednak jego szczęście nie trwało długo. Wnet, pierwszy raz w życiu uaktywnił się wcześniej uśpiony szaleńczy zwierzęcy instynkt. Mózg zaatakowany w jednym momencie setkami informacji nadsyłanych przez wyczulone zmysły, wydał ciału jedną komendę: uciekaj!
            Łapy wbrew jego woli same poderwały się w szaleńczym cwale. Z każdym kolejnym skokiem odgłosy walki, krzyki mężczyzn i liczne odory zostawały coraz dalej za nim. Nic nie myślał – po prostu biegł tak szybko, jak mógł.



            Nie wiedział, przed czym uciekał. Znalazł się dostatecznie daleko od zagrożenia, więc mógł poczuć się bezpiecznie. Rozejrzał się wokół, wciągając nosem powietrze. Las da mu schronienie, wiedział to. Wśród drzew nikt go nie dostrzeże.            
Czas stracił na wartości. Ba, przestał istnieć. Zamiast niego pojawiły się pory.
            Pora na sen. Ułożył się pod jakimś krzakiem i ziewnął. Po chwili zasnął.
            Obudził się następnego dnia. Pora na jedzenie.
            Zaczął węszyć. Padlina. Słodkawy zapach kilkudniowego mięsa. Tam.
            Dotarł do rozwłóczonego ścierwa jelenia. Jeść. Żołądek warknął, ponaglając. Jeść, jeść!
            Nie, zaraz… To nie żołądek warknął.
            Odwrócił się. Za nim stał wielki wilk i kilka samic.
            Idź stąd. Nasze. Idź!
            Głodny…
            IDŹ!!!
            Samiec rzucił się na niego. Ostre kły wbiły się w bok. Zaskamlał i wyrwał się z uścisku. Zapach własnej krwi dotarł do jego nozdrzy. Czmychnął w las. Nie ma jedzenia. Nie dziś…
            Z ugryzionego brzucha coś zaczęło kapać. Momentalnie sierść posklejała się od gęstej cieczy. Odwrócił łeb i liznął ranę. Boli.
            Nagle w jego głowie coś się pojawiło. Dźwięk. Bełkot powoli przekształcił się w słowa.
            „Pierwszy raz jest najgorszy. Instynkt zwierzęcia uwięziony w twojej podświadomości nagle odżywa i opanowuje cały umysł. Niektórym trudno nad tym zapanować. Z każdą kolejną przemianą jednak, powoli zaczynasz odkrywać swoje drugie oblicze. Ostatecznie po jakimś czasie zmiana postaci staje się jedynie zmianą powłoki. We wszystkich swoich formach myślisz jednakowo. Jak człowiek. Bo w końcu nim tak naprawdę jesteś”.
            Jestem człowiekiem. Nie zwierzęciem.
            Jeść.
            Muszę odnaleźć tatę, muszę mu pomóc! Nie mogę pozwolić, by zginął!
            Wiewiórka!
            Łapy ugięły się pod nim, a osłabienie ściągnęło na wilgotną ściółkę. Ogarnęła go ciemność.



 - Na Arygosa! Co to jest?!
 - Ciało… To chyba ludzkie ciało. Mały chłopiec.
 - Żyje?
 - Chyba nie… Lepiej sprawdzę.
Rozległy się kroki. Po chwili poczuł czyjś ciepły dotyk na skórze szyi.
 - Żyje! Jest nagi i zmarznięty, podajcie jakiś koc!
Chłopiec otworzył z trudem oczy. Była noc. Pochylał się nad nim mężczyzna. Jedyne, co mógł rozróżnić w ciemności, to jego kruczoczarne włosy poskręcane od wilgoci i szeroko otwarte oczy. Nieznajomy okrył go jakimś materiałem i podniósł z ziemi.
- Dobrze się czujesz? – zapytał łagodnie.
            Kai otworzył usta, ale gardło miał zbyt zaciśnięte, by mogło się wydobyć z niego choć jedno słowo. Nagle zdał sobie sprawę z tego, co tak właściwie się stało. Na zwiadowców napadły jakieś dziwne istoty, a on sam po prostu spanikował i uciekł stamtąd pod postacią wilka. Zostawił ojca w potrzebie, okazał się samolubnym tchórzem. Ba, zostawił cały oddział na pastwę losu, ratując własną skórę.
            Wybuchnął niepohamowanym płaczem, zniekształconym przez chrypę. Łzy pociekły po policzkach aż do koca. Jossel, jego tata, zginął. Wszyscy tam zginęli. A on sam był teraz daleko od domu, z nieznajomymi rozbójnikami.
            Nieznajomy musnął jego ramię w miejscu znaku Ta-Mir, ale nie skomentował go.
- Jak masz na imię?
- Ka…Kai…Kaai… - załkał.
- Mały, spokojnie – powiedział cicho brunet. Dopiero teraz oczy chłopca przyzwyczaiły się do ciemności. Za trzymającym go mężczyzną stało kilku innych, w milczeniu przyglądających się scenie. – Nie płacz. Nie chcę ci zrobić krzywdy. Zaniesiemy cię w bezpieczne miejsce.
- Do… domu...? 
- Oczywiście, tylko powiedz, gdzie mieszkasz.
- W… w Murr… Murrice…
Oczy nieznajomego zabłysły. Wymienił spojrzenia z kolegami.
- Niemożliwe – szepnął jeden z nich. – A więc legenda jest prawdziwa...? Miasto Lodu istnieje naprawdę?
- Co z nim zrobimy? – zapytał drugi. – Może być niebezpieczny.
- Głupiś! – warknął brunet. – To tylko dziecko, nic nam nie zrobi. Potrzebuje opatrunku, jest ranny. Ktoś musi się nim zająć.
- Jesteśmy w samym sercu Gór Esenthor. Kto może zapewnić mu opiekę? Bo na pewno nie my.
Kai spojrzał na swojego wybawcę. Ten zmarszczył brwi.
- Mam pomysł - rzekł po chwili zastanowienia się. – Dajcie mu jakieś ubranie, ruszamy w drogę.



            Ból z każdą minutą przybierał na sile. Koń pędził jak szalony, niewiadomo jaki już czas, skacząc co chwila ponad szczelinami w skałach i głazami, jakby znał nierówności terenu na pamięć. Kai półprzytomny siedząc na przedzie siodła, opierał się o pierś jeźdźca i wpatrywał się w nocne niebo. Nie miał siły, by walczyć. Był bardzo słaby, zapewne przez ubytek krwi, ale również w dużej mierze przez dołującą świadomość straty bliskiej osoby.
- Jesteśmy na miejscu – powiedział ciemnowłosy, lekko trącając jego ramię. – Wytrzymaj jeszcze chwilę.
            Zeskoczył z wierzchowca i wziął chłopca na ręce. Miał silne, umięśnione ramiona. Za nimi rozległ się tupot końskich kopyt i głos jednego ze wspólników:
- Ile będziemy na ciebie czekać?
- Nie więcej niż kwadrans. Nie zbliżajcie się, bo mocno oberwiecie od magicznej bariery.
- Nie mamy zamiaru.
            Trzymający go mężczyzna zaśmiał się nerwowo i ruszył truchtem przed siebie. Kai postękiwał cicho przy każdym kroku. Zamknął oczy, mając nadzieję, że pomoże to uśmierzyć cierpienie. Po kilku minutach brunet zastukał butem najprawdopodobniej w jakieś drzwi. Chwilę potem rozległo się skrzypienie.
- Co ty tu robisz? – syknęła jakaś kobieta. Barwa głosu zdradziła starszy wiek. – Do reszty zgłupiałeś?! Ktoś może cię zobaczyć!
- Też się cieszę, że cię widzę, ciociu. Mam dla ciebie prezent – uniósł Kaia wyżej.
- Arygosie! Co się stało temu biednemu chłopcu?
- Znaleźliśmy go w lesie… ale to dłuższa historia. Jest ranny i odwodniony. Powiem wprost – zajmiesz się nim?
- Zajmę? Uważasz, że przyjmę tak po prostu nieznane dziecko?
- Proszę cię. Wiem, że masz dobre serce... Nie mam co z nim zrobić.
- Znajdź jego dom.
- Nigdy mi się to nie uda.
- A to dlaczego? Wystarczy spojrzeć na mapy i wyszukać wioski najbliżej oddalone od miejsca-
- Doprawdy, Rono? – przerwał jej mężczyzna, powoli tracąc cierpliwość. – Ręczę słowem, że żadne aesijckie mapy nie ukażą ci Miasta Lodu.
- Nie może być! – wykrzyknęła Rona i natychmiast ściszyła głos. – On… On jest…
- Najprawdopodobniej tak. Jeśli go nie przyjmiesz, znajdą go i zabiją. Sama wiesz, tym bardziej nie może zabrać się ze mną.
- Oczywiście… Ale jednocześnie jest Strażnikiem, skoro zaklęcie na niego nie podziałało…- stwierdziła roztrzęsiona. – Skarbie… mały… - dotknęła jego policzka. Jej palce lekko drżały. Kai uniósł z trudem powieki i spojrzał na nią. Miała pomarszczoną twarz i siwiejące włosy zebrane starannie w koka z tyłu głowy. W ogóle nie przypominała urodą kobiet, jakie widział do tej pory w Murrice. Orzechowe okrągłe oczy zdradzające inteligencję, wpatrywały się w niego z wyczekiwaniem. - Mam na imię Rona. Teraz się tobą zajmę. Ale najpierw musisz mi wyjawić swoje imię, dobrze?
            Zrobiła na nim miłe wrażenie. Poczuł, że będzie z nią bezpieczny. Jeśli warunkiem tego bezpieczeństwa było podanie swojego imienia, był gotowy to zrobić jak najszybciej. Koszula, jaką wcześniej dostał, cała lepiła się od krwi, a ból sączący się z rany wyżerał resztki jego energii.
            Zamiast imienia, jęknął. Nie udało się. A więc zostawią go w lesie, na pastwę istot o kocich oczach i wilków? Z jego piersi wyrwał się szloch.
- Wcześniej też go o to pytałem. Ma na imię Kyle.
            Kai chciał pokręcić głową, by zaprzeczyć, ale minimalny ruch powodował u niego mdłości. Poddał się. Niech będzie Kyle, byleby opatrzyła mu ranę i dała trochę jedzenia.
- Kyle… - powtórzyła z namysłem. – Dość nietypowe imię jak na Zmiennokształtnego. No cóż… Witaj w Akademii Strażników, Kyle.