Przez długi czas nie pojawiało się na blogu nic nowego, za co ja (wraz z Akwarelą) bardzo Was przepraszam. Niestety, wystąpiły pewne problemy techniczne, co w połączeniu z dużą ilością klasówek, które ciągnęły się jedna za drugą, sprawiły, że po prostu nie miałyśmy czasu ani możliwości, by pisać. Teraz jednak oddajemy w Wasze ręce nowiutki rozdział - mamy nadzieję, że przypadnie Wam do gustu. Zapraszamy do czytania :)
~ A.K.P.
- Możesz się pospieszyć? – syknął Kai, nerwowo spoglądając
zza okna na główny dziedziniec.
- Jeszcze chwila – usłyszał odpowiedź z sąsiedniego pokoju.
– Jesteś strasznie niecierpliwy.
- Ja jestem niecierpliwy? – oburzył się. – To ty jesteś wolna
jak ślimak.
- Przepraszam bardzo, jestem leopardem – zaśmiała się
dziewczynka. – Wszyscy wiedzą, że leopardy są szybsze od wilków.
- Doprawdy? – Kai uniósł brwi. – Ja o niczym takim nie
słyszałem. Naste jest najszybszy z plemienia.
- Tylko że Naste ma siedemnaście lat i panuje nad Quezą od sześciu – Liossa wkroczyła do
pokoju, kończąc właśnie zaplatać ciemnobrązowe włosy
w drugi warkocz. – Nigdy nie będziesz lepszy od niego.
Kai schylił
się po swoją torbę.
- Będę, jeszcze zobaczysz – pokazał jej język. – Naste
powiedział, że zdradzi mi kilka sztuczek. Gdy dorosnę, zmienię się w wielkiego
wilka i bez problemu go pokonam.
- Ale na razie jesteś mały i ledwo zmieniasz się w wiewiórkę
– zachichotała, a jej różnokolorowe oczy zalśniły niczym szmaragd i szafir -
tak jak lubił najbardziej.
- Kai, Liosso! – nagle rozległo się z parteru wołanie mamy
dziewczynki. – Chodźcie już, zajęcia zaczynają się za dziesięć minut!
Dzieci
zbiegły po schodach, ścigając się. Nie obyło się oczywiście bez drobnego
oszustwa, jakim było skakanie po kilka stopni naraz . Gdy zwycięstwo odniosła
Liossa (Kai nie chciał przyznać się do porażki), kobieta z uśmiechem pocałowała
oboje w czoła i otworzyła im drzwi wyjściowe. Pożegnali się i wybiegli na
zewnątrz.
- Matis też przyjdzie na ćwiczenia? – zapytała Liossa.
- Ostatnio pokłócił się z tatą – westchnął Kai. – Uznał, że
nigdy nie uda mu się opanować Quezy i
woli zająć się w dorosłości połowem ryb.
- Naprawdę? – dziewczynka wytrzeszczyła oczy. – Chyba nie
mówił poważnie?
- Jak znam życie, to nie – zaśmiał się. – Ale w sumie nigdy
z nim nie wiadomo.
Minęli
dziedziniec i skierowali się w stronę bramy. O tej porze dnia miasto mieniło
się całą gamą barw. Kryształowe wieże budynków oraz zdobienia i kolumny wykonane
z tego samego materiału odbijały promienie zachodzącego słońca na uliczkach i
małych placykach, zalewając je tysiącem refleksów wyglądających niczym
konstelacje gwiazd. Miało się wrażenie, iż codziennie odkrywa się nowe,
nieznane dotąd odcienie, zupełnie jakby nigdy nie istniały i czekały na
ujawnienie wraz z kolejnym wschodem słońca. Było to do tego stopnia
niewiarygodne, że aż nierzeczywiste.
Po kilku
minutach dotarli do Głównej Bramy. Olbrzymie wrota pokrywała niezliczona ilość
wyrzeźbionych postaci i zwierząt, każde tworzące oddzielną historię. Chcąc
przyjrzeć się każdemu dokładnie, trzeba by spędzić przed bramą chyba kilka
godzin. Strażnicy stojący po obu jej stronach uśmiechnęli się na powitanie,
nadal jednak trzymając się na baczność. Gdy dzieci już miały przekroczyć próg,
usłyszały czyjeś wołanie.
- Kai! – był to głos Naste, starszego brata chłopca. –
Liosso! Zaczekajcie.
Przerwali
dyskusję na temat rozterek miłosnych dalekiej kuzynki Liossy i odwrócili się.
Ku nim biegł wysoki siedemnastolatek.
- Naste – zdziwił się Kai, gdy stanął przed nimi. – Co tutaj
robisz?
- Tata kazał mi was odprowadzić – wydyszał chłopak, próbując
uspokoić oddech.
- Nie jesteśmy dziećmi!
- Z naszej perspektywy jesteście – zaśmiał się Naste. –
Macie dopiero dziesięć lat.
- Ja za dwa miesiące kończę jedenaście – wtrąciła z dumą
Liossa.
- Dlaczego nie pozwolił nam iść samym? – mruknął Kai.
- Tu nie chodzi o
wasz wiek, młody – chłopak zmarszczył brwi. – Dzieje się coś dziwnego. Rada
jest niespokojna.
Cała trójka
przekroczyła bramę i ruszyła w dół zbocza, w stronę lasu.
- Słyszałam, jak mój tata coś wspominał mamie – powiedziała
dziewczynka. – Starszyzna ma złe przeczucia.
- Starszyzna – prychnął Naste. – Bo oni zawsze wiedzą
najlepiej. Nie powinni wpływać na decyzje twojego taty. To on jest wodzem i tak
ma pozostać.
- Przecież tam zasiadają najstarsi z plemienia – zauważył
Kai. – Są mądrzy i doświadczeni.
- Kiedyś się przekonacie, że przywódca może być tylko jeden.
Resztę
drogi pokonali w milczeniu. Przeszli wąską ścieżką przez las, aż dotarli na
dużą polanę. Zastali już tam sporą grupę dzieci, które biegały rozproszone po
całym placu. Nauczyciel próbował je uspokoić, jednak bez skutku. Żadne z nich
nie zwracało na niego uwagi. Naste przywitał się ze starszym mężczyzną i chwilę
z nim porozmawiał. W tym czasie Kai i Liossa dołączyli do rówieśników.
- Młodzieńcze, może tobie uda się ich opanować – staruszek
wyrzucił ręce w górę w geście kapitulacji.
- Z największą przyjemnością! – mrugnął chłopak z uśmiechem.
Naste
stanął przodem do nieokiełznanej grupy dzieci. Wciąż nikt nie reagował na jego
obecność. Chłopak zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Nagle wokół niego
pojawiła się srebrna mgiełka. Miedziano-brązowe włosy zaczęły powiewać niczym
na wietrze. Jego wyraz twarzy nie zdradzał jednak nic prócz skupienia. Chwilę
później jego sylwetka całkowicie zanikła w srebrzystej poświacie.
Niespodziewanie z mieniących się oparów wyskoczyła duża puma, rozwiewając je
niczym dym tlący się z wypalonej zapałki. W miejscu, gdzie przed chwilą stał
siedemnastolatek, teraz leżała tylko kupka ubrań. Kot miał sierść identycznego
koloru jak włosy chłopaka. Ryknął przeciągle, a zarazem dostatecznie głośno, by
przyciągnąć uwagę niesfornych dzieci. W jednej sekundzie wszystkie ucichły. Puma
zaczęła okrążać je jak pies stado owiec, przenosząc wzrok z jednego na drugie,
jednocześnie cicho powarkując. Nauczyciel obserwował z uśmiechem, jak jego
podopieczni posłusznie ustawiają się w szeregu, niezdolni do piśnięcia choćby
słówka. Gdy Naste zatoczył kółko wokół podopiecznych, wolno podszedł do
wychowawcy, po czym posłusznie usiadł obok niego.
- Dziękuję ci – zachichotał mężczyzna i poklepał zwierzę po
głowie. – Możesz wracać do domu. Nie potrzebujesz już jak widzę nauki z Quezy.
Puma wydała
z siebie dźwięk podobny do miauknięcia i złapała w zęby leżące ubrania.
Następnie ruszyła w stronę lasu. Przechodząc obok ustawionych dzieci,
zatrzymała się przed Kaiem i spojrzała na niego przenikliwie.
- Tak, wrócę prosto do domu – szepnął chłopiec. Zielone oczy
kota przymknęły się lekko. Kai westchnął. – Obiecuję.
Naste
pokręcił łbem, a z jego gardła wydobyło się nierównomierne warknięcie, jakby
chciał się zaśmiać, po czym potruchtał wzdłuż polany. Wszystkie dzieci z
niepokojem odprowadziły go wzrokiem, chociaż żadne z nich nie przypuszczało, że
mogłoby zrobić im krzywdę. Pomimo tego duże zwierzęta, często drapieżniki
widywane na co dzień przez maluchy, które nie potrafiły jeszcze się zmieniać,
robiły na nich wielkie wrażenie.
- Dobrze, koniec żartów, musimy zacząć ćwiczenia – klasnął w
dłonie nauczyciel, gdy puma zniknęła między drzewami. – Za cztery miesiące
każdy z was stanie przed Radą Plemienną, by zaprezentować swoją Quezę. Jak wiecie, każdy ród ma
przypisane dane zwierzę. Hańbą będzie, jeśli któreś z was nie nauczy się w nie
zamieniać. Czasu jest coraz mniej, a ja nie widzę u was żadnych postępów.
Kai
spojrzał na stojącą nieopodal Liossę. Dziewczynka przewróciła oczami, na co ten
uśmiechnął się. Reszta lekcji zeszła na wykładzie nauczyciela i dziesiątkach
nieudanych prób transformacji dzieci.
- Już jestem! –
krzyknął Kai, wchodząc do domu.
Rzucił torbę na kufer stojący przy drzwiach i zdjął kufajkę.
Żaden z domowników mu nie odpowiedział. Wzruszył ramionami i powiesił okrycie
na haku.
Przechodząc
obok niedomkniętych drzwi do pokoju taty, usłyszał czyjś ściszony głos.
Wiedział, że nie powinien interesować się nie swoimi sprawami, mimo to rozejrzał
się po korytarzu, by sprawdzić czy nikt nie idzie i zaczął nasłuchiwać. Jak się
okazało, w sąsiednim pomieszczeniu rozmowę z Nastem prowadził ich tata.
- Benneit kazał mi zebrać grupę zwiadowczą i zrobić obchód w
promieniu stu kilometrów.
- Stu kilometrów?! – powtórzył z niedowierzaniem syn.
- Mówiłem ci, że Rada i Starszyzna mają złe przeczucia –
westchnął mężczyzna. – Benneit nie ma wyjścia. Jeśli większość jest przeciw
niemu, musi postąpić zgodnie z ich wolą.
- W takim razie kim on jest? – mruknął Naste. – Bo na pewno
nie naszym wodzem.
- Synu, to wszystko nie jest takie proste…
- Kai i Matis nie mają ojca – przerwał mu chłopak. – Ciągle
wyjeżdżasz na długie miesiące, nie dajesz znaku życia. Tęsknią za tobą… Ja
również.
- Nie mogę zlekceważyć rozkazów Rady. Jestem generałem. Mam
wobec nich pewne zobowiązania.
Miedzy nimi
zapadła cisza. Kiedy Kai myślał, że już nic nie usłyszy, nagle dobiegł go głos
Naste:
- Kiedy wrócisz?
- Gdy tylko upewnimy się, że wszystko jest w porządku. –
rzekł mężczyzna, a po chwili dodał: – Nie sądzę jednak, by tak było. Benneit
chce wypuścić na zwiady dwa oddziały po pięćdziesięciu żołnierzy.
- To już przestaje przypominać zwiady…
- Coś się dzieje. Wszyscy to czujemy. Z Północy
nadchodzi…coś złego. Nie wiemy co to takiego, ale chcemy się przekonać. Dlatego
muszę wyjechać.
- Boję się, tato…
- Wierzę w ciebie. Nie zawiedź mnie. Daj dobry przykład
braciom.
- Żegnasz się ze mną? – spytał chłopak zdławionym głosem.
- Naste, posłuchaj. Jesteś moim pierworodnym synem. Nie
wolno ci zapomnieć o naszej historii i dziedzictwie. Zawsze pamiętaj, że
pochodzisz z Murriki, że jesteś Człowiekiem Lodu. Że jesteś Zmiennokształtnym.
- Wiem to i nigdy nie zapomnę – powiedział zdecydowanie
Naste. W jego głosie panował jednak strach. – Ale dlaczego to mówisz?
- Jedną z wad bycia w wojsku jest świadomość, że możesz już
nie wrócić.
- Nawet tak nie mów!
- To prawda, której nie można lekceważyć.
- Tato!
Kai zaczerpnął tchu. W jego oczach
już dawno pojawiły się łzy. Teraz jedna z nich spłynęła po policzku. Ojciec
nigdy nie mówił w taki sposób. Zawsze wyjeżdżał i wracał. Będąc jednym z
przywódców armii, często zajmował się polowaniami, ze względu na brak wrogów
Murriki. Jako miasto i kraj jednocześnie, położone w samym środku tak zwanych
„Dzikich Ziem Północy”, otoczone ogromnymi górami o wiecznie białych szczytach,
w zimnym klimacie, było trudne do zdobycia. Ba, wielu nawet nie wiedziało o
jego istnieniu, co wydawało się Kaiowi niedopuszczalne. Jak można nie znać tak
pięknego miejsca? Murrika była wykonana w sporej części z górskiego kryształu,
nazywanego Wiecznym Lodem, skąd też inna jej nazwa – Miasto Lodu. Ze względu na
zimny, niemal okołobiegunowy klimat, każdej nocy niebo wybuchało feerią barw
pod postacią zórz polarnych. Tysiące kryształów odbijało wszystkie kolory, od
złota przez turkus po purpurę. Na tle wielkich gór i nocnego, nieskalanego ani
jedną chmurką nieba, widok był bajeczny. Często takim widowiskom akompaniowała
muzyka, bowiem Ludzie Lodu uwielbiali wszelkiego rodzaju instrumenty.
Najbardziej cieszyła się popularnością zwykła gitara oraz jej podobne, jak
mandolina, bandżo czy lutnia. Wszystko zaczęło się od pewnej wyprawy na
południe kilka wieków temu. Jeden z jej uczestników przywiózł parę instrumentów
muzycznych. Murriczykom spodobały się do tego stopnia, że zaczęli produkować
własne, często dodając jakieś nowe elementy. W ten sposób muzyka na stałe zagościła
w ich sercach, również w sercu Kaia.
Chłopiec
kochał Miasto Lodu. Było jego domem, miejscem, w którym się wychowywał. Nigdy
nie oddalił się poza jego obszar na odległość większą od kilkunastu kilometrów.
Co prawda miał znamię Ta-Mir i być może jakieś zdolności Strażnika, jednak nikt
z plemienia nie wiedział, jak je poszerzać. Murriczycy od zawsze byli Zmiennokształtnymi.
Krew Strażników płynąca w żyłach Kaia była wynikiem małżeństwa jego prababki z
przedstawicielem tej rasy. Tak więc jego rodzina była jedyną, która posiadała
znamię Ta-Mir.
Czy gdyby
jego tata nauczył się tworzyć Portale, wracałby częściej do domu? Mógłby wtedy
bez problemu przenosić się w ułamku sekundy z dalekiej wyprawy do ciepłego
salonu, na jego ulubione siedzisko przy kominku. Zawsze, gdy ledwo przyjeżdżał,
już musiał ponownie ich opuszczać. Tak było i tym razem. Tyle, że dodatkowo
groziło mu wielkie niebezpieczeństwo. Wszyscy trzej chłopcy bardzo go kochali.
Mieli w końcu tylko jego, ponieważ ich matka zginęła, gdy Kai miał trzy lata.
Od tamtej pory Jossel, bo tak nazywał się ich tata, całkowicie oddał się pracy.
Często zostawiał ich pod opieką mamy Liossy, która była niegdyś serdeczną
przyjaciółką ich mamy. Z roku na rok coraz bardziej się od nich oddalał. Choć
starał się to ukrywać, nadal cierpiał po stracie żony. Im też jej brakowało. Nie
chcieli i jego stracić.
Kai uchylił
drzwi.
- Tato – odezwał się cicho.
- Kai, synu – zdziwił się Jossel. Zapewne w zwykłych
okolicznościach byłby zły za to, że syn podsłuchiwał jego rozmowę, jednak teraz
był zbyt zmartwiony. – Jak było na zajęciach?
- Znowu wyjeżdżasz? – zignorował jego pytanie.
Chłopiec stanął obok swojego brata.
- Taką mam pracę – westchnął ojciec. – Naste się wami zajmie.
- Nie możesz zostać? – zapytał retorycznie Kai.
Znał odpowiedź.
- Niestety… To dosyć poważna sprawa – Jossel spojrzał na
synów. Po chwili podszedł do nich i przytulił obojga. – Kocham was.
- My ciebie też – odpowiedzieli w tym samym momencie Kai i
Naste.
- Muszę iść na zebranie Rady. Wyprawa zaczyna się pojutrze,
będziemy ustalać szczegóły – powiedział mężczyzna. – Przyjdę późnym wieczorem.
Nie musicie na mnie czekać.
- Będziemy na ciebie czekać – rzekł Naste. – Zawsze.
Dwa kolejne
dni minęły zdecydowanie zbyt szybko. Okazało się, że wyprawa zwiadowców
wymagała wielkich przygotowań. Zebrano sto dziesięć koni, siedem powozów
pełnych prowiantu, rynsztunek i zbroje. Wszyscy zastanawiali się, jakie to
niebezpieczeństwo może czyhać na Murrikę, aby konieczne było zorganizowanie
takiej ekspedycji. Rada Plemienna ze Starszyzną na czele milczała jak zaklęta.
Wiadomym było, że muszą mieć ważny powód. Toteż wśród mieszkańców zaczął
narastać lęk. Nie bez powodu bowiem wysyłano w las niemal połowę armii.
W głowie
Kaia przez te dwa dni kreował się pewien plan. Był absurdalny i pod każdym
względem szalony, ale chłopca zawsze ciągnęło do nietypowych rzeczy. Nikomu
jednak o nim nie wspominał ani słowem – nawet najlepszej przyjaciółce, Liossie.
Wiedział, że jeśli jego plan się wyda, straci jedyną szansę. Pod łóżkiem ukrył zapakowany
worek marynarski, zawierający niezbędne rzeczy, jak ciepłe ubrania, zapasowe
buty i trochę suszonego jedzenia.
W końcu
nadszedł ten dzień. Z samego rana Benneit i Jossel zorganizowali zbiórkę całej
drużyny. Wszyscy przeprowadzili ostatni przegląd ekwipunku i zaczęli
przygotowywać się do wyjazdu. Pomimo wczesnej pory, centrum Murriki tętniło
życiem. Kobiety donosiły mężczyznom potrzebne do zabrania rzeczy, dzieci ze
śmiechem biegały wokół koni i powozów, a podrostki ładowały ekwipunek.
- Gdzie jest Kai? – zaniepokoił się Jossel.
- Zapewne jeszcze śpi. Nie budziłem go. Ciężej będzie mu się
z tobą żegnać – powiedział wyrwany z zamyślenia Naste.
Mężczyzna
pokiwał głową i zapiął jukę przyczepioną do siodła swojego siwego wierzchowca.
Po chwili odwrócił się z powrotem w stronę synów i uśmiechnął się słabo.
- Mam nadzieję, że nie będziecie zbytnio rozrabiać – zaśmiał
się.
- Postaramy się, tato – powiedział Matis.
- Będziemy tęsknić – dodał Naste.
- Ja też – ojciec przytulił ich. – Ale nie martwcie się, nim
się obejrzycie, będę z powrotem.
- Trzymamy cię za słowo – mruknął w płaszcz młodszy z synów.
Podszedł do
nich wódz Ludzi Lodu, Benneit – rosły mężczyzna o ciemnych, jak u jego córki
włosach i jasnoniebieskich inteligentnych oczach.
- Czy wszystko już gotowe? – zwrócił się do Jossela.
- Sądzę, że tak – odparł po chwili zastanowienia przywódca.
- W takim razie powinniście już wyruszać – po tych słowach
rozłożył trzymaną w rękach mapę i dał znak Josselowi, by się zbliżył. – Jeśli
podróż przebiegnie bez zakłóceń, powinniście za cztery dni dotrzeć do Orlej
Przełęczy.
Matis i
Naste wymienili spojrzenia. Orla Przełęcz była niebezpiecznym przesmykiem
znajdującym się przy granicy Gór Północnych, gdzie mieściła się Murrika i Gór
Esenthor, należących do południowego mocarstwa - Aesii. Prowadziła do niej
długa, kilkudziesięciokilometrowa droga, nierzadko biegnąca wąskimi półkami
skalnymi i zasypanymi śniegiem dolinami.
- Gdy już miniecie Orlą Przełęcz, kierujcie się na południe,
zgodnie z planem – ciągnął Benneit, wyznaczając palcem na mapie trasę.
- Rozumiem – rzekł Jossel i wsiadł na swego śnieżnobiałego wierzchowca.
– Będziemy na bieżąco wysyłać wam informacje przez gońca.
- Oczywiście – Benneit złożył mapę i uścisnęli sobie dłonie.
– Powodzenia, przyjacielu.
- Mam nadzieję, że cała ta wyprawa nie jest potrzebna.
- Wszyscy mamy taką nadzieję – przyznał wódz.
- Jak to? – zdziwił się Naste. – Nie macie określonego celu
wyprawy?
- Celem wyprawy jest sprawdzenie stanu bezpieczeństwa Murriki
– powiedział Benneit. - I ewentualne zlokalizowanie niebezpieczeństw.
- Mówicie bardzo ogólnikowo – mruknął chłopak. – Zaczynam
tracić nadzieję na to, czy w ogóle dowiem się, co tutaj się dzieje.
- Naste – upomniał go ojciec. – Nie musisz wiedzieć
wszystkiego. Twoim zadaniem jest opieka nad braćmi podczas mojej nieobecności.
Resztę pozostaw mnie, Radzie i Benneitowi.
Kai zmienił
pozycję ciała. W plecy wbijała mu się skrzynka wypełniona przetworami. Nogi
leżące ciągle w tej samej pozycji zaczęły drętwieć, powodując dodatkowy
dyskomfort. Chłopiec zdawał sobie sprawę z tego, że będzie jeszcze gorzej, gdy
powóz ruszy w drogę. Był jednak na to przygotowany. W końcu sam tego chciał.
Miał tylko nadzieję, że bracia nie zorientują się, iż nie ma go w domu. Co
prawda zostawił im list, w którym napisał co zrobił, ale nadal miał wyrzuty
sumienia, że będą się o niego martwić. On jednak nie mógł po prostu pozwolić
tacie odjechać. Nie tym razem. Może działał w amoku, a może tęsknota nie
pozwalała mu zaakceptować faktu o kolejnym rozstaniu z ojcem, jednak bynajmniej
nie mógł tego tak zostawić. Nawet jeśli całą drogę miałby przesiedzieć
niezauważony w tym powozie, będzie miał pewność, że wie co się dzieje z
Josselem.
- Kaiu Marrisie! – nagle rozległ się znajomy głos.
Chłopiec
podskoczył z przerażenia. Z trudem się odwrócił, strącając z łoskotem dwie
skrzynki z manierkami. Miał nadzieję, że się nie wylały, inaczej mógłby
niechcący przesądzić o losie wyprawy. Wychylił się zza sterty zapasów. U
wyjścia z powozu zobaczył czarnowłosą dziewczynkę.
- Liosso…
- Co ty tutaj robisz? – zapytała srogo.
- Nie mogę ci powiedzieć…
- Myślisz, że się nie domyśliłam? – zaśmiała się bez cienia
wesołości i utkwiła w nim zimne spojrzenie różnokolorowych oczu. – Odbiło ci?!
- Ciszej, bo ktoś cię usłyszy – syknął zatrwożony.
- I bardzo dobrze – powiedziała, jednak ściszając głos. –
Wiesz, że powinnam teraz zawiadomić twojego tatę o tym, iż zamierzasz wybrać
się z nimi na gapę?
- Nie zrobisz tego.
- Kai, co ty wyprawiasz? – do jej głosu wkradła się nuta
rezygnacji. – Wyprawa może być bardzo niebezpieczna…
- Więc tym bardziej
muszę towarzyszyć mojemu tacie.
- Na pewno bardzo mu pomoże
obecność dziesięciolatka – splotła ręce na piersi. – Zostań, proszę cię.
- Martwisz się o
mnie? – zapytał, przyglądając jej się z ciekawością.
Na bladych policzkach Liossy pojawiły się rumieńce.
- Tak, bardzo – wyszeptała. – Jesteś moim najlepszym
przyjacielem.
Chłopiec uśmiechnął się i przecisnął się do niej między
pakunkami.
- A ty moją najlepszą przyjaciółką – powiedział i przytulił
ją.
- Na pewno nie zmienisz decyzji…?
- Nie zmienię. Chcę mieć pewność, że mój tata jest
bezpieczny.
- Nawet jeśli tym samym ryzykujesz swoje życie? – zaśmiała
się gorzko. – Jesteś szalony, Kaiu.
- Potraktuję to jako komplement – odparł z uśmiechem.
Nagle
Liossa zrobiła coś całkowicie nieoczekiwanego. Wyplątała się ze wspólnych objęć
i pocałowała go w policzek. Spojrzał na nią oniemiały.
- To na szczęście, Synu Lodu – powiedziała szybko i
odwróciła się, po czym zwinnie wyskoczyła z powozu.
- Dziękuję – szepnął, gdy już jej nie było.
Podróż
trwała dopiero niecałe trzy godziny, a Kai już zaczynał wątpić w to, czy
rzeczywiście jego pomysł był taki dobry. Powóz trząsł się niemiłosiernie na
każdym wertepie, przez co chłopca bolały wszystkie kości. Nie był w stanie
zliczyć sińców na ciele, za które bez wątpienia odpowiadały różne skrzyneczki,
skrzynki i skrzynie. Ich kanty wbijały mu się w żebra, łopatki i plecy. Raz
nawet jedna pozbawiła go tchu, gdy powóz gwałtownie podskoczył na wyboju. Ale
nie poddawał się. Nie miał wyjścia, musiał dać radę. Z trwogą jednak wyobrażał
sobie dalszą część wyprawy, a zwłaszcza noce. Będzie musiał cały czas trwać w
tej samej pozycji, bez możliwości wyprostowania kończyn czy zaczerpnięcia
świeżego powietrza. Szczególnie to ostatnie było teraz jego największym
marzeniem. Na swoje nieszczęście trafił do wozu, którego zawartość stanowiło
pożywienie – surowe i suszone mięso, przetwory, warzywa, napoje i pasza dla
koni. Mieszanina tych wszystkich zapachów, w połączeniu z kołysaniami i hałasem
rozmów żołnierzy, powodowała u Kaia co najmniej zawroty głowy.
Ku wielkiej
uldze chłopca po jakimś czasie powóz stanął. Do jego uszu dotarł głos ojca:
- Robimy postój! – krzyczał przywódca, znajdujący się
zapewne na czele pochodu. – Ściągnijcie mocniej popręgi, niedługo będzie
niebezpieczny odcinek. Niech ktoś sprawdzi wozy!
Kai zbladł.
Na początku nie miał problemu ze schowaniem się za prowiantem, teraz jednak po
wielu godzinach jazdy po wertepach stosy skrzynek poprzewracały się. Skulił się
najbardziej jak mógł, ale nadal mógł być zauważalny. Zaczął nerwowo rozglądać
się wokół, w poszukiwaniu czegoś, za czym mógłby się dobrze schować, jednak
było już za późno. Nagle płachta zakrywająca wejście do powozu odchyliła się w
górę. Wyjrzała zza niej głowa młodego mężczyzny, niewiele starszego od Naste, o
bardzo jasnych niebieskich oczach i kręconych brązowych włosach. Kai widywał go
czasami nad rzeką. Nie pamiętał jego imienia, jednak wiedział, że na co dzień
zajmuje się rybactwem.
Młodzik
przejechał wzrokiem po zawartości wozu i już miał z powrotem zamknąć płachtę,
gdy nagle na jego wzrok padł na Kaia. Na jego twarzy wymalowało się zdumienie.
„Oto mój koniec” – pomyślał chłopiec.
- Wszystko w porządku? – dobiegł z zewnątrz czyjś głos. –
Niczego nie brakuje?
Zapytany nie odpowiedział. Stał z
szeroko otwartymi oczami i wpatrywał się prosto w niechcianego pasażera.
Pokręcił wolno głową.
- Nie, wręcz
przeciwnie – powiedział wolno i cicho. - Zabraliśmy z Murriki zdecydowanie za
dużo…
- Co ty sobie wyobrażałeś?! – ojciec spiorunował go
wzrokiem.
- Tato, ja po prostu…
- Nie wierzę, że to zrobiłeś! – Jossel odwrócił się od syna
i wziął głęboki wdech. – Ta wyprawa jest bardzo niebezpieczna. Nie ma tu
miejsca dla dzieci.
- Dam sobie radę – rzekł dziarsko Kai. – Wytrwam przy tobie
bez względu na pogodę i zagrożenie!
- Kaiu – ojciec spojrzał na niego. Nadal się gniewał, jednak
w jego oczach dostrzegalna była również troska. – Jesteś jeszcze małym chłopcem.
Nie próbuj udawać żołnierza.
- Ale ja chcę być żołnierzem, tak jak ty. Wojownikiem Lodu,
obrońcą Murriki.
- Do tego trzeba dorosnąć – pokręcił głową mężczyzna. –
Zapewniam cię, że nie wydoroślejesz, porywając się na tak lekkomyślne czyny.
Na chwilę zapadła między nimi cisza.
- Tato, pozwól mi zostać… - odezwał się błagalnie Kai.
- Na razie nie mam innego wyjścia. Znajdujemy się prawie czterdzieści
kilometrów od Murriki – westchnął Jossel i spojrzał na niebo. – Zaraz zapadnie
noc… Zastanowię się, czy nie kazać komuś odesłać cię jutro z samego rana do
domu.
- Nie, proszę cię! – wykrzyknął rozpaczliwie chłopiec, na co
kilku mężczyzn stojących nieopodal spojrzało na niego ze zdziwieniem. – Chcę
zostać. Pozwól mi…
- Idź do mojego namiotu i połóż się spać. Jutro
porozmawiamy.
Kai kiwnął lekko
głową i odszedł. Niczego nie pragnął bardziej, jak zostać z tatą do końca
wyprawy. Jeśli wróciłby nazajutrz do Murriki, bracia nie daliby mu żyć. Naste,
zawsze tak miły i dobry, nie odzywałby się do niego, natomiast Matis żartowałby
z niego przy każdej możliwej okazji. On sam powróciłby do szarego codziennego
życia, niezmiennego i rutynowego. A tutaj, na nieznanych ziemiach, w otoczeniu
gór, rzek i wodospadów, wśród dzikich wygłodniałych zwierząt, w obliczu
prawdziwego niebezpieczeństwa, przeżyje przygodę życia. W dodatku u boku ojca –
człowieka, który od zawsze był jego autorytetem i niezwykle mu imponował. Po
powrocie mógłby opowiadać wszystkim niesamowite historie o swoich przeżyciach,
odkrytych tajemnicach i poznanych miejscach. Tak bardzo pragnął wyrwać się z
Miasta Lodu, przeżyć coś niezwykłego a teraz, gdy był tak blisko spełnienia tego
marzenia, miał po prostu wrócić?
Chłopiec
doszedł do namiotu. Był postawiony naprędce, przez co przechylał się znacznie w
jedną stronę, jednak Kaiowi było wszystko jedno. Paliły go mięśnie i chciał
tylko odpocząć. Odsunął klapę namiotu. W środku znajdował się tylko gruby
wełniany koc, jednak dla zbolałego Kaia był to luksus, o jakim nie śmiał nawet
marzyć. Od razu złożył się pod nim w kłębek.
Usypiający odległy dźwięk grania
gitary, śpiew dziesiątek męskich głosów i wtórujące im gwizdy ptaków sprawiły,
że jego myśli powoli zaczęły ulatywać gdzieś w niezbadaną przestrzeń. Starał
się łapać je w locie, aby jak najdłużej pozostać na jawie, jednak one umykały z
każdą próbą, niczym piasek między palcami. Jedynie jedna pojawiła się w głowie
Kaia na chwilę przed zaśnięciem. Obraz uśmiechniętej Liossy i błysk wesołości w
jej zielonym i niebieskim oku.
Nazajutrz Jossel z kilkoma
najbliższymi wspólnikami planował dokładną trasę. Każdy był innego zdania.
Jedni woleli iść stokami, z jednej strony bezpieczną trasą, jednak z drugiej
męczącą. Inni przekonywali do zejścia w dolinę, jednak sama droga w dół byłaby
długa i niebezpieczna. Do Orlego Przesmyku pozostało kilka dni drogi, a już
zaczynały się pierwsze sprzeczki. Ponadto niebo zapełnione było kłębiastymi
chmurami burzowymi, a powietrze przesycał przedwczesny zapach deszczu i
wilgoci. Nikt nie miał najmniejszej ochoty na wędrowanie w chlapie, tak więc
wśród zwiadowców panowała napięta atmosfera. W końcu stanęło na tym, że lepiej
zejść w dolinę, przez co konie na dłuższą metę zbytnio się nie zmęczą, a powozy
będą miały ułatwiony przejazd.
Gdy Kai spytał się ojca, co postanowił
z nim zrobić, ten będąc zaaferowanym przez podjętą decyzję i jej konsekwencje,
machnął jedynie ręką i nakazał zachowywać się tak, by nikomu nie przeszkadzać. Uszczęśliwiony
tymi słowami chłopiec zabrał z namiotu koc i ulokował się tam, gdzie na samym
początku, czyli w powozie. Żaden z żołnierzy nie zwrócił na niego zbytniej
uwagi. Nareszcie poczuł się bezpieczny, a poczucie winy i strach przed reakcją
Jossela całkowicie ustąpiły.
Sokół
zaczął zbliżać się ku ziemi. Gdy znajdował się na wysokości nieco ponad
trzydzieści metrów, z jego skrzydeł zaczęły wypadać pióra. Ogarnęła go ledwo
widoczna mgiełka, rozwiewana przez pęd powietrza. W końcu ptak zaczął
przyjmować ludzką postać. Czekający nieopodal młodzieniec wyrzucił w górę
płachtę. Sokół w otoczeniu srebrnej mgiełki wpadł na nią i wylądował gładko na
trawie. Po chwili wstał z niej łącznik, owinięty materiałem niczym peleryną.
Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Nic dziwnego – lata praktyki pozwalały na
zmianę człowieka w zwierzę i odwrotnie w nie więcej niż kilka sekund.
Mężczyzna
podążył w kierunku Jossela, obserwującego całą sytuację ze grzbietu konia. Generał
odebrał od niego list i przeczytał szybko wiadomość. Zmarszczył brwi i pokręcił
głową, po czym zawrócił wierzchowca i pogalopował na przód pochodu, aby
skonsultować się ze wspólnikami.
- Benneit pisze, że powinniśmy się rozdzielić – wyjaśnił
trzem przywódcom kilka minut później.
- Czy takie wyjście będzie bezpieczne? – zaniepokoił się
jeden z nich, Rappa. – Nie sądzicie, że lepiej iść razem?
- Z jednej strony mielibyśmy większe szanse przy
potencjalnym ataku – stwierdził rzeczowym tonem drugi przywódca, Edean. – Z
drugiej natomiast, w stu ludzi wędruje się znacznie wolniej.
- Edean ma rację – wtrącił po zastanowieniu Jossel. – W
cztery oddziały po dwudziestu pięciu zwiadowców szybciej spenetrujemy teren.
- Sądzisz, że możemy tak ryzykować? – zapytał dotąd milczący
Sunco. – Jeśli przypuszczenia Starszyzny okażą się słuszne, tak małe oddziały z
łatwością zostaną pokonane przez… to coś.
- No właśnie: to coś – zirytował się Rappa. – Skąd mamy
wiedzieć, co będzie bezpieczniejsze, skoro nie znamy dokładnie wroga?
- Zakładamy, że będzie on silniejszy i liczniejszy – rzekł
Jossel. – Musimy być przygotowani na każdą opcję.
- W takim razie co mamy zrobić? – zapytał Sunco. Po tych
słowach wszyscy spojrzeli z wyczekiwaniem na Jossela.
Generał przez chwilę milczał. W końcu wziął głęboki wdech i
powiedział:
- Zrobimy tak, jak każe Benneit. Rozdzielimy się na cztery
grupy. Każdy z nas pójdzie w inną stronę. Będziemy się na bieżąco kontaktować.
Wspólnicy wymienili spojrzenia, po czym kiwnęli głowami i
zawrócili konie.
- Zarządzamy postój! – ryknął Edean. – Za dwadzieścia minut
wszyscy stają w szeregu!
Kai wsiadł
na karego konia. Ojciec wyregulował długość strzemion i podciągnął popręg.
Wierzchowiec należał do posłańca, który kilka minut wcześniej został odesłany
do Benneita z wiadomością o decyzji Jossela. Chłopiec mógł na nim jeździć aż do
powrotu właściciela, co powinno nastąpić dopiero za kilka dni.
- Wygodnie ci? – zapytał Jossel, majstrując przy uprzęży.
- Żołnierz nie może narzekać! – uśmiechnął się Kai.
Mężczyzna odwzajemnił uśmiech i wsiadł na własnego konia. Po
chwili ruszyli na południowy wschód, będąc na czele czwartej części oddziału.
Z każdą
kolejną godziną otoczenie coraz bardziej się zmieniało. Doliny obrośnięte były
gęstymi lasami, podobnie jak niższe partie gór. Co chwila pojawiały się kolejne
płytkie strumienie, z którymi konie radziły sobie bez żadnego problemu. W
pewnym momencie dało się słyszeć bliski szum wodospadu. Drogę umilały
ćwierkające ptaki. Raz nawet ich oczom ukazał się rosły jeleń, który za chwilę
czmychnął w las, umykając zmęczonej grupie.
Kai z
nieskrywanym zachwytem napawał się widokami. Przyzwyczajony do wiecznie
panującej zimy i lodu, nigdy nie widział prawdziwej wiosny. Tak więc oglądane
krajobrazy były dla niego zupełnie nowe, a przez to jeszcze piękniejsze niż w
rzeczywistości.
Chłopiec wziął wdech, wciągając
zapach igieł sosnowych, kwiatów i wilgoci. Czarny rumak machnął wesoło łbem i
parsknął, przez co nogi jeźdźca się zatrzęsły. Kai zaśmiał się i ścisnął
piętami boki konia. Wyprzedził paru żołnierzy, jednak żaden nie zwrócił na
niego uwagi. Kłusując lasem, czuł we włosach pęd. Zapragnął, by ta chwila
trwała wiecznie.
Słońce
powoli wspięło się ponad szczyty gór. Rozpoczął się siódmy dzień wędrówki. Do
Jossela nie dotarła dotąd ani jedna wiadomość o miejscu pobytu ani odkryciach
innych rozproszonych odziałów. Starał się ukryć przed samym sobą, że trochę go
niepokoi ten fakt. Znał od wielu lat każdego z przywódców i wiedział, że
staraliby się zachować wszelkie środki ostrożności. Jeśli jednak coś się stało,
to…
Przewrócił
się na drugi bok, starając się nie myśleć teraz o losie reszty armii. Obok
niego spał pod grubym kocem Kai. Uśmiechał się lekko przez sen. Jossel odgarnął
z czoła syna miedziany kosmyk. Kolor włosów odziedziczył po swojej matce.
Podobnie jak oczy. Pozostali dwaj bracia mieli szarozielone - po ojcu, jednak
tęczówki Kaia były czysto błękitne.
Jossel kochał w Nydzie
najbardziej właśnie te oczy. Zawsze dobre i pogodne, patrzące na niego z
czułością.
- Spójrz, Jos - powiedziała przed siedemnastoma laty,
trzymając nowonarodzonego Naste. - Jest tak mały i kruchy…Czy da sobie radę
jako Człowiek Lodu?
- Będzie z niego silny i odważny wojownik. Tak jak jego
matka – odpowiedział Jossel i pocałował żonę.
Uśmiechnął się na to wspomnienie.
Nawet teraz, gdy nie było przy nim Nydy, ta potrafiła wprowadzić go w dobry
nastrój. Zupełnie jakby nic się nie zmieniło…a jednak zmieniło się tak wiele.
On też. Ostatnie pięć lat były najcięższymi w całym jego życiu. A teraz…teraz
chciałby tylko znów być blisko żony. Chciałby, by objęła go i szepnęła, że
będzie dobrze oraz że jest dla niej wszystkim…tak, jak miała w zwyczaju to
robić.
Pogrążony we wspomnieniach generał,
w ogóle nie zwrócił uwagi na odległy przeciągły dźwięk, zakłócający poranną
ciszę. Zanim zorientował się, jak ważny miał się okazać odgłos, płachta namiotu
odchyliła się w górę, ukazując wystraszoną twarz wartownika.
- Proszę wybaczyć, że budzę tak
wcześnie, ale… - zaczął zatrwożonym tonem i przełknął ślinę. – Mamy sytuację
wyjątkową.
Jossel
zmarszczył brwi, nie wiedząc, o co chodzi. Ciągle słyszalny dźwięk nagle się
urwał. Dopiero wtedy generał zdał sobie sprawę z tego, co to tak właściwie
było.
Róg
wojenny.
Kai nadal
nie był do końca rozbudzony. Nie popędzał konia. Sam gnał galopem równolegle do
pozostałych. Nagle wierzchowiec przeskoczył kłodę leżącą na ziemi, przez co
jego jeździec omal nie spadł. Nagły wstrząs podziałał na chłopca lepiej niż wiadro
zimnej wody wylane na twarz.
Ojciec
zbudził go wcześnie rano. Powiedział jedynie, aby się ubrał i osiodłał konia.
Potem wyszedł pospiesznie z namiotu. Z zewnątrz dało się słyszeć zamieszanie i
wiele męskich głosów mówiących równocześnie.
Coś się wydarzyło.
Coś bardzo złego. Zwiadowcy nie złożyli nawet obozu. Rzucili wszystko i wsiedli
na konie, po czym ruszyli w las. Kai nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi,
jednak nie czuł się bezpiecznie.
Po kilkunastu
minutach galopu w dół zbocza dotarli do rozległej doliny. Na jej końcu
znajdowała się Orla Przełęcz, jednak oni podążyli w drugą stronę, kierując się
na północ. Przez środek doliny biegł długi step o mocno wydeptanej roślinności,
co było dziwne w tych okolicach, jako że były to stosunkowo dzikie tereny. Zatrzymali
się na środku łąki.
- Setki, tysiące – krzyknął z trwogą jeden z żołnierzy,
wpatrując się przed siebie. Wszyscy poszli za jego przykładem.
Okazało
się, że w pewnym miejscu trawa była zryta do gołej ziemi. Pokryta była
dziesiątkami odcisków kopyt. Po dłuższej obserwacji ślady dało się zauważyć
wszędzie wokół. Mogło je pozostawić stado łani, albo… maszerujące wojsko. Druga
opcja niestety była bardziej prawdopodobna.
- Poszli na północ – stwierdził z kamienną miną Jossel. – W
stronę Murriki – ogarnął wszystkich spojrzeniem. – Ślady są świeże, więc muszą
być niedaleko. Musimy ich dogonić.
- Panie, przecież mają wyraźną przewagę! – wtrącił młody
zwiadowca z okrągłymi ze strachu oczami.
- Wobec naszej grupy tak, ale możliwe, że reszta oddziałów
jest gdzieś nieopodal. Jeśli ich znajdziemy, mamy szansę zatrzymać
nieprzyjaciół.
Kai z
otwartymi ustami słuchał ojca. Zaczynał się coraz bardziej bać. Nie tego
chciał, gdy wsiadał niepostrzeżenie do powozu kilka dni wcześniej. Pragnął
podróży u boku ojca, nowych przeżyć, a nie śmierci na polu bitwy.
- Ruszajmy! – zakomenderował generał i ruszył z miejsca
galopem.
Reszta
żołnierzy bez zastanowienia pocwałowała za nim. Kai z konsternacją pogonił
konia. Ojciec zwolnił i zbliżył się do niego.
- Obiecaj mi, że cokolwiek się wydarzy, uciekniesz w las.
- A co z tobą? – zapytał ze łzami w oczach syn.
- Mną się nie przejmuj. Dam sobie radę.
- Tato!
- Chcesz być wojownikiem Ludzi Lodu? – spojrzał na niego
Jossel. Kai kiwnął niepewnie. – Więc nie płacz, jasne? Prawdziwy wojownik nie
płacze!
Chłopiec otarł oczy ręką.
- Obiecujesz? – spytał ojciec.
- Obiecuję.
- Kocham cię, Kai.
- Ja ciebie też, tato.
Po tych
słowach Jossel wyprzedził go i zajął pozycję na czele gnającego pochodu. Zwiadowcy
starali się podążać zgodnie z trasą wyznaczoną przez tajemnicze ślady. Często utrudniały
to gęste zarośla, jednak dawali radę, aż do pewnego miejsca, w którym trop po
prostu się urwał. Był to mały iglasty zagajnik wspinający się z lekka w górę.
Nieopodal woda cicho spływała ze skał obrośniętych mchem. Ściółka leśna
wszędzie była w idealnym stanie. Nic nie wskazywało na to, by przeszło tędy
jakiekolwiek wojsko.
Wstrzymali
konie i stanęli w zwartej grupie.
- Co się z nimi stało? – zdenerwował się Jossel.
- Może zatarli ślady? – rzucił ktoś z tyłu.
- Niemożliwe, przecież mogli zrobić to również wcześniej.
- Rozproszyli się po okolicy! Chcą nas zmylić!
- Jeśli rzeczywiście było ich ponad pół tysiąca, na pewno
byśmy coś zauważyli.
- Cisza! – warknął przywódca, unosząc rękę. – Nadal tutaj
są.
Mężczyźni
przestali mówić i zaczęli się czujnie rozglądać. Zapadło między nimi głuche
milczenie. Konie poruszyły się niespokojnie i dopiero wtedy wszyscy poczuli
czyjąś obecność. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Dało się słyszeć
jedynie dyszenie rumaków i plusk wody w małym wodospadzie.
Kai przez
ułamek sekundy ujrzał kątem oka ciemny kształt zbliżający się z dużą prędkością
w ich stronę. Wtem jego wierzchowiec z wyraźnym przerażeniem zarżał donośnie,
po czym stanął dęba. Chłopiec chciał spróbować okiełznać konia, ale lejce
wypadły mu z dłoni. Wyciągnął rękę, by je złapać, jednak nie nie dosięgnął ich.
Poczuł, jak zsuwa się z siodła i spada do tyłu. Gruchnął na ziemię, tracąc na
chwilę dech w piersi.
Wszystko wydarzyło się bardzo
szybko. Zwiadowcy zaczęli krzyczeć, po chwili zawtórowały im jakieś nieludzkie
piski i warkoty. Kai podczołgał się do najbliższego drzewa, łapiąc płytko
oddech. Nie miał odwagi odwrócić się i spojrzeć, co się dzieje. Zacisnął
powieki i przylgnął płasko do ziemi.
Nagle jego bark przeszył niczym
igła lodowaty ból. Wrzasnął i złapał się odruchowo w ugodzone miejsce, jednak
jego dłoń nie natrafiła na żadne ostrze. Poczuł, że pochyliła się nad nim jakaś
postać.
Gdy ostatkiem sił przekręcił się,
ujrzał dwoje jarzących się oczu widocznych z cienia, który rzucał na resztę
twarzy czarny kaptur. Wszystko wokół rozmyło się i straciło swój sens. Jedynie
te oczy. Zimno zielone, małe kocie oczy, świdrujące go, rozdzierające każdą
cząstkę ciała. Fosforyzujące. Hipnotyzujące.
Kai zaczerpnął tchu. Stwór
przymrużył ślepia i ból w barku lekko zelżał.
- Kai! – rozległ się gdzieś z oddali krzyk ojca. – Kai,
zamień się w wilka!
- Nie potrafię… – szepnął chłopiec. – Nadal nie potrafię…
- Synu, nie patrz na niego! – Jossel dyszał, musiał
najwidoczniej walczyć. - Zbierz moc i przemień się! Uciekaj stąd!
Spod
kaptura zielonookiego wydobył się przeciągły, wysoki, kłujący w uszy pisk. Chłopiec
odwrócił głowę i kopnął na ślepo. Jego stopa natrafiła na coś twardego. Pisk
rozległ się głośniej i mocniej niż wcześniej. Napastnik zgiął się wpół, ale nie
odskoczył. Kai zorientował się, jak silny był wróg oraz w jak krytycznej
sytuacji on sam się znalazł.
Gdy
wydawało się, że to już koniec, coś się zmieniło…
Potwór
zdezorientowany zachwiał się do tyłu i przewrócił. Świat nagle stracił swoje
barwy i wszystko stało się czarno-białe. Wnet uderzyły go ze zdwojoną siłą
wyostrzone zapachy - pot, krew, ściółka leśna, odchody końskie, metal i jeden,
bardzo dziwny, nieznany.
Kai
spojrzał na dłonie i wrzasnął, jednak zamiast tego z jego piersi wyrwało się
zniekształcone szczeknięcie. Na miejscu jego rąk pojawiły się owłosione łapy,
natomiast z tyłu, przy biodrach kołysał się długi ogon.
- Udało mi się!
Zamieniłem się w wilka! – wykrzyknął rozradowany, jednak słowa znowu
przypominały przeciągłe warknięcie.
Nie mógł
uwierzyć, że po tylu latach nieudanych ćwiczeń, wreszcie jego Queza się odezwała. W dodatku w
momencie, w którym potrzebował jej najbardziej. Poczuł, jak duma i radość
rozpierają go od wewnątrz. Jednak jego szczęście nie trwało długo. Wnet, pierwszy
raz w życiu uaktywnił się wcześniej uśpiony szaleńczy zwierzęcy instynkt. Mózg
zaatakowany w jednym momencie setkami informacji nadsyłanych przez wyczulone
zmysły, wydał ciału jedną komendę: uciekaj!
Łapy wbrew
jego woli same poderwały się w szaleńczym cwale. Z każdym kolejnym skokiem
odgłosy walki, krzyki mężczyzn i liczne odory zostawały coraz dalej za nim. Nic
nie myślał – po prostu biegł tak szybko, jak mógł.
Nie
wiedział, przed czym uciekał. Znalazł się dostatecznie daleko od zagrożenia,
więc mógł poczuć się bezpiecznie. Rozejrzał się wokół, wciągając nosem
powietrze. Las da mu schronienie, wiedział to. Wśród drzew nikt go nie
dostrzeże.
Czas stracił na wartości. Ba,
przestał istnieć. Zamiast niego pojawiły się pory.
Pora na sen. Ułożył się pod jakimś
krzakiem i ziewnął. Po chwili zasnął.
Obudził się
następnego dnia. Pora na jedzenie.
Zaczął
węszyć. Padlina. Słodkawy zapach kilkudniowego mięsa. Tam.
Dotarł do rozwłóczonego ścierwa
jelenia. Jeść. Żołądek warknął, ponaglając. Jeść, jeść!
Nie, zaraz… To nie żołądek warknął.
Odwrócił się. Za nim stał wielki
wilk i kilka samic.
Idź
stąd. Nasze. Idź!
Głodny…
IDŹ!!!
Samiec
rzucił się na niego. Ostre kły wbiły się w bok. Zaskamlał i wyrwał się z
uścisku. Zapach własnej krwi dotarł do jego nozdrzy. Czmychnął w las. Nie ma
jedzenia. Nie dziś…
Z ugryzionego brzucha coś zaczęło
kapać. Momentalnie sierść posklejała się od gęstej cieczy. Odwrócił łeb i
liznął ranę. Boli.
Nagle w jego głowie coś się
pojawiło. Dźwięk. Bełkot powoli przekształcił się w słowa.
„Pierwszy raz jest najgorszy.
Instynkt zwierzęcia uwięziony w twojej podświadomości nagle odżywa i opanowuje
cały umysł. Niektórym trudno nad tym zapanować. Z każdą kolejną przemianą
jednak, powoli zaczynasz odkrywać swoje drugie oblicze. Ostatecznie po jakimś
czasie zmiana postaci staje się jedynie zmianą powłoki. We wszystkich swoich formach myślisz jednakowo. Jak
człowiek. Bo w końcu nim tak naprawdę jesteś”.
Jestem człowiekiem. Nie zwierzęciem.
Jeść.
Muszę
odnaleźć tatę, muszę mu pomóc! Nie mogę pozwolić, by zginął!
Wiewiórka!
Łapy ugięły
się pod nim, a osłabienie ściągnęło na wilgotną ściółkę. Ogarnęła go ciemność.
- Na Arygosa! Co to
jest?!
- Ciało… To chyba
ludzkie ciało. Mały chłopiec.
- Żyje?
- Chyba nie… Lepiej
sprawdzę.
Rozległy się kroki. Po chwili poczuł czyjś ciepły dotyk na
skórze szyi.
- Żyje! Jest nagi i
zmarznięty, podajcie jakiś koc!
Chłopiec otworzył z trudem oczy. Była noc. Pochylał się nad
nim mężczyzna. Jedyne, co mógł rozróżnić w ciemności, to jego kruczoczarne
włosy poskręcane od wilgoci i szeroko otwarte oczy. Nieznajomy okrył go jakimś
materiałem i podniósł z ziemi.
- Dobrze się czujesz? – zapytał łagodnie.
Kai
otworzył usta, ale gardło miał zbyt zaciśnięte, by mogło się wydobyć z niego
choć jedno słowo. Nagle zdał sobie sprawę z tego, co tak właściwie się stało. Na
zwiadowców napadły jakieś dziwne istoty, a on sam po prostu spanikował i uciekł
stamtąd pod postacią wilka. Zostawił ojca w potrzebie, okazał się samolubnym
tchórzem. Ba, zostawił cały oddział
na pastwę losu, ratując własną skórę.
Wybuchnął
niepohamowanym płaczem, zniekształconym przez chrypę. Łzy pociekły po
policzkach aż do koca. Jossel, jego tata, zginął. Wszyscy tam zginęli. A on sam
był teraz daleko od domu, z nieznajomymi rozbójnikami.
Nieznajomy
musnął jego ramię w miejscu znaku Ta-Mir, ale nie skomentował go.
- Jak masz na imię?
- Ka…Kai…Kaai… - załkał.
- Mały, spokojnie – powiedział cicho brunet. Dopiero teraz oczy
chłopca przyzwyczaiły się do ciemności. Za trzymającym go mężczyzną stało kilku
innych, w milczeniu przyglądających się scenie. – Nie płacz. Nie chcę ci zrobić
krzywdy. Zaniesiemy cię w bezpieczne miejsce.
- Do… domu...?
- Oczywiście, tylko powiedz, gdzie mieszkasz.
- W… w Murr… Murrice…
Oczy nieznajomego zabłysły. Wymienił spojrzenia z kolegami.
- Niemożliwe – szepnął jeden z nich. – A więc legenda jest
prawdziwa...? Miasto Lodu istnieje naprawdę?
- Co z nim zrobimy? – zapytał drugi. – Może być niebezpieczny.
- Głupiś! – warknął brunet. – To tylko dziecko, nic nam nie
zrobi. Potrzebuje opatrunku, jest ranny. Ktoś musi się nim zająć.
- Jesteśmy w samym sercu Gór Esenthor. Kto może zapewnić mu
opiekę? Bo na pewno nie my.
Kai spojrzał na swojego wybawcę. Ten zmarszczył brwi.
- Mam pomysł - rzekł po chwili zastanowienia się. – Dajcie
mu jakieś ubranie, ruszamy w drogę.
Ból z każdą
minutą przybierał na sile. Koń pędził jak szalony, niewiadomo jaki już czas,
skacząc co chwila ponad szczelinami w skałach i głazami, jakby znał nierówności
terenu na pamięć. Kai półprzytomny siedząc na przedzie siodła, opierał się o
pierś jeźdźca i wpatrywał się w nocne niebo. Nie miał siły, by walczyć. Był
bardzo słaby, zapewne przez ubytek krwi, ale również w dużej mierze przez
dołującą świadomość straty bliskiej osoby.
- Jesteśmy na miejscu – powiedział ciemnowłosy, lekko
trącając jego ramię. – Wytrzymaj jeszcze chwilę.
Zeskoczył z
wierzchowca i wziął chłopca na ręce. Miał silne, umięśnione ramiona. Za nimi
rozległ się tupot końskich kopyt i głos jednego ze wspólników:
- Ile będziemy na ciebie czekać?
- Nie więcej niż kwadrans. Nie zbliżajcie się, bo mocno
oberwiecie od magicznej bariery.
- Nie mamy zamiaru.
Trzymający
go mężczyzna zaśmiał się nerwowo i ruszył truchtem przed siebie. Kai postękiwał
cicho przy każdym kroku. Zamknął oczy, mając nadzieję, że pomoże to uśmierzyć
cierpienie. Po kilku minutach brunet zastukał butem najprawdopodobniej w jakieś
drzwi. Chwilę potem rozległo się skrzypienie.
- Co ty tu robisz? – syknęła jakaś kobieta. Barwa głosu
zdradziła starszy wiek. – Do reszty zgłupiałeś?! Ktoś może cię zobaczyć!
- Też się cieszę, że cię widzę, ciociu. Mam dla ciebie
prezent – uniósł Kaia wyżej.
- Arygosie! Co się stało temu biednemu chłopcu?
- Znaleźliśmy go w lesie… ale to dłuższa historia. Jest
ranny i odwodniony. Powiem wprost – zajmiesz się nim?
- Zajmę? Uważasz, że przyjmę tak po prostu nieznane dziecko?
- Proszę cię. Wiem, że masz dobre serce... Nie mam co z nim
zrobić.
- Znajdź jego dom.
- Nigdy mi się to nie uda.
- A to dlaczego? Wystarczy spojrzeć na mapy i wyszukać wioski
najbliżej oddalone od miejsca-
- Doprawdy, Rono? – przerwał jej mężczyzna, powoli tracąc
cierpliwość. – Ręczę słowem, że żadne aesijckie mapy nie ukażą ci Miasta Lodu.
- Nie może być! – wykrzyknęła Rona i natychmiast ściszyła
głos. – On… On jest…
- Najprawdopodobniej tak. Jeśli go nie przyjmiesz, znajdą go
i zabiją. Sama wiesz, tym bardziej nie może zabrać się ze mną.
- Oczywiście… Ale jednocześnie jest Strażnikiem, skoro
zaklęcie na niego nie podziałało…- stwierdziła roztrzęsiona. – Skarbie… mały… -
dotknęła jego policzka. Jej palce lekko drżały. Kai uniósł z trudem powieki i
spojrzał na nią. Miała pomarszczoną twarz i siwiejące włosy zebrane starannie w
koka z tyłu głowy. W ogóle nie przypominała urodą kobiet, jakie widział do tej
pory w Murrice. Orzechowe okrągłe oczy zdradzające inteligencję, wpatrywały się
w niego z wyczekiwaniem. - Mam na imię Rona. Teraz się tobą zajmę. Ale najpierw
musisz mi wyjawić swoje imię, dobrze?
Zrobiła na
nim miłe wrażenie. Poczuł, że będzie z nią bezpieczny. Jeśli warunkiem tego
bezpieczeństwa było podanie swojego imienia, był gotowy to zrobić jak
najszybciej. Koszula, jaką wcześniej dostał, cała lepiła się od krwi, a ból
sączący się z rany wyżerał resztki jego energii.
Zamiast
imienia, jęknął. Nie udało się. A więc zostawią go w lesie, na pastwę istot o
kocich oczach i wilków? Z jego piersi wyrwał się szloch.
- Wcześniej też go o to pytałem. Ma na imię Kyle.
Kai chciał
pokręcić głową, by zaprzeczyć, ale minimalny ruch powodował u niego mdłości.
Poddał się. Niech będzie Kyle, byleby opatrzyła mu ranę i dała trochę jedzenia.
- Kyle… - powtórzyła z namysłem. – Dość nietypowe imię jak
na Zmiennokształtnego. No cóż… Witaj w Akademii Strażników, Kyle.